20 lutego 2007

Ależ beznadzieja!

Kolejne streszczenie naszego życia, tak na kształt telegramu :)

Walentynki minęły spokojnie i bez większych fajerwerków, choć nie powiem – pobyt w hotelu z Thomasem być może odmieni moje życie ;) Poszliśmy potem do Jazz Klubu (który tak naprawdę nazywa się Manteca), gdzie poznałam trochę nowych ludzi… Sympatyczny dzionek, myślałam, że będzie gorzej :)

Tzw. „anioły”, czyli rodzice „moich” dzieci zaskakują mnie ostatnimi czasy coraz bardziej. Zadzwonili niedawno do mnie przed zajęciami, żeby zapytać… czy nie podwieźć mnie do nich do domu, bo są akurat w okolicy! Może mnie jeszcze kiedyś adoptują? :)

Huelgę numer dwa (się znaczy czwartkowy strajk uczelniany) wykorzystałyśmy z Basią na zakupy. W sumie, to ja poszłam jej tylko potowarzyszyć, ale ostatecznie to JA właśnie wróciłam do domu z nowymi ciuchami i cieńszym portfelem… do przewidzenia ;)

W czwartkowy wieczór wyrwałyśmy się z moją „młodszą siostrą” (czytać: Basią) bez Gosi do Melé (tragedia! Same nowe twarze!), a potem do Quomo… I znów – jak to zwykle bywa, gdy wychodzimy tylko we dwie – poznałyśmy dość ciekawych facetów. Basia została porwana na parkiet przez brazylijskiego przystojniaka, a ja pokonwersowałam pod ścianą z (jeśli wierzyć jego słowom) pianistą :) Miałyśmy dziś iść się przekonać, czy pianista jest pianistą rzeczywiście, ale niestety nam się nie uda – idę do pracy… Trzeba będzie z tym więc jeszcze poczekać…

Piątek generalnie był dniem dość nudnym. Po lekcji w szkole językowej zostałam jednak zaproszona na piwko przez swoich „uczniów” i to nieco mnie ożywiło. Zwłaszcza, gdy zapytano mnie czy prawdą jest, że w Polsce kupujemy ubrania według temperatury! Oczywiście, zawsze idę do sklepu i mówię, że potrzebne mi spodnie na -10 stopni i jakaś bluzeczka na 5-10. Matko jedyna…

Sobota minęła pod hasłem imprez - w końcu zbliża się końcówka karnawału! Nieświadome potrzeby przebrania się, ruszyłyśmy na juergę wraz z liczną ekipą francusko-irlandzką (poprzebieraną, of course), wcześniej podziwiając piękną paradę karnawałową w towarzystwie znajomej Hiszpanki i jej ukochanego z Portugalii :) Zaczęło nieco szwankować mi gardło, co jednak w jakimś stopniu zostało mi wynagrodzone, bo wszyscy panowie ładnie się mną opiekowali i przytulali ;) A był taki jeden w niebieskiej peruce, co w ogóle tego dnia okazywał mi jakieś specjalne względy ;)

Niedziela – odsypianie soboty. I kino :) Po hiszpańsku „En busca de la felicidad”, po polsku pewnie coś w stylu „W poszukiwaniu szczęścia”. Will Smith w roli głównej. Warto obejrzeć, polecam. Noc łzawa i depresyjna…

Poniedziałek – lekcje prywatne u dzieciaków (zarabiam u nich coraz więcej, ale trudno mi wytłumaczyć w skrócie, dlaczego:)), potem teoretycznie zastępstwo w szkole językowej, ale nie przyszedł ANI JEDEN uczeń. A lało…
Wieczór miał być nudny, „zakichany” i spędzony w domu, ale się nie poddałam – ruszyłyśmy z Margo do Thomasa, by znów ekipą polsko-francusko-irlandzką wybrać się do Irish Pubu (musieli tu przyjechać ci od Saint Patricka, żebym wiedziała, że mamy tu knajpy irlandzkie ;)).

Dziś (wtorek) ostatni dzień karnawału, a ja kicham, kaszlę i drżę (bynajmniej nie z podekscytowania, a z gorączki niewielkiej). Rada nie-rada, odbębniłam swe lekcje w szkole językowej (choć słownik tym razem był w użyciu, bo głowa odmawiała współpracy). Mili uczniowie zaprosili mnie na „orejas”, czyli taki ostatkowy hiszpański przysmak, ale musiałam odmówić :(

A miałam zostać dziś księżniczką… :(

M. jak miserable girl…