05 kwietnia 2007

SEMANA SANTA

Dzień 1, czyli Vigo – Sevilla, Sevilla – Granada

Kto nas zna, ten wie, że my z Margo NIGDY nie możemy udać się na wycieczkę, nie mając mniej czy bardziej zwariowanych przygód… Ci zaś co znają mnie, wiedzą doskonale, że w sytuacjach kryzysowo-stresujących, wpadam często w panikę i kompletnie nie nadaję się do działania… Bywa jednak tak, że człowiek do pewnych kwestii się przyzwyczaja i tak też stało się z moją skromną osobą – jak mawia Gosia, zmieniłam się wręcz nie do poznania, jeśli o sytuacje stresujące chodzi. Ale, po kolei…

W Galicji (przepraszam, w Vigo), nie padało już od niepamiętnych czasów (się znaczy, jak na te strony, to jakieś dwa tygodnie to już naprawdę sukces;)). Jakież niewielkie było jednakże moje i Gosi zdziwienie, gdy w dzień naszego wyjazdu nad miastem zawisły złowieszcze chmury, a z nieba zaczęło padać psami i kotami, tudzież walić żabami (zależnie jak kto woli to nazwać)… Zwał jak zwał, jeszcze zanim dotarłyśmy na dworzec autobusowy - a należy wspomnieć, że tym razem pozwoliłyśmy sobie na luksus jazdy autobusem – byłyśmy już dość mokre, bo przy galicyjskich deszczach parasole wiele nie pomagają…
Do autokaru wsiadłyśmy przeszczęśliwe, że nareszcie sucho, ciepło i przyjemnie… Nie dane nam było jednak rozkoszować się naszym szczęściem zbyt długo, bowiem okazało się, że przydzielone nam miejsca są już zajęte… Dobrze wychowana Gosia usiadła rządek wcześniej i grzecznie poinformowała „intruza”, że pomylił miejscówki. Pan, równie grzecznie, odparł, że jego miejsca to te, na których siedzi, po czym – jako dowód – wydobył z kieszeni swoje bilety… Kierunek się zgadzał, numer autokaru też, miejscówki… TEŻ! Spojrzeliśmy na siebie zdumieni (się znaczy my dwie i dwoje „intruzów”), ale jako, że pan naprawdę był bardzo kulturalny, postanowił wraz z Gosią od razu sprawę wyjaśnić. Ja odpowiedzialna byłam za pilnowanie wolnych miejsc i dobrze, że mnie do tej roli przydzielono, bo… ledwie Gosia z panem wyszli z autokaru, wsiadła doń nowa pasażerka, pytając ze zdumieniem, dlaczego ktoś siedzi na jej miejscu (a było to miejsce pana i Gosi)… Streszczając całe wydarzenie, na całe szczęście były jeszcze wolne miejsca w autokarze, bo inaczej sprawa wyglądałaby niezbyt ciekawie… Interesującym jednak wydaje mi się fakt sprzedaży trzech biletów z identycznymi miejscówkami… (w zasadzie, to były 3 z numerem Gosi -13 :) i 2 z moim – 14)…

Podróż pomijamy… Była długaśna, ale miła całkiem…

Lądujemy w Sevilli… Jakaż pogoda w słonecznej i pseudoupalnej Andaluzji? LEJE! No by to szlag!!! Ale, nie poddajemy się z Gosią… Idziemy najpierw, nauczone różnymi doświadczeniami, zakupić bilety do Granady. Godzina 8.10, to istotne… Prosimy o bilety na najbliższy autobus do Granady, a pani w okienku informuje nas, że „najbliższy” odjeżdża dokładnie za… 24 godziny (!!!), bo właśnie odjeżdża ten dzisiejszy, a jest tylko jeden dziennie… I tu Gosia właśnie zauważa mój stoicki spokój – cecha nabyta w Hiszpanii – bo zamiast wpaść w panikę, zacząć płakać, krzyczeć i Bóg wie co, pytam spokojnie, czy mogę do Granady dostać się w jakikolwiek inny sposób. Na szczęście, inne sposoby istniały :)

Deszcz w Sevilli spowodował, że po niecałej godzinie zwiedzania tego niewątpliwie przepięknego miasta nasze stopy pływały w prywatnych basenach, przez normalnych obywateli zwanych adidasami… Wierzcie lub nie, ale NAPRAWDĘ średnio to przyjemne uczucie, mieć przemoczone caluteńkie buty, skarpetki i słyszeć chlupanie z każdym kolejnym krokiem… My jednak należymy do jednostek dość silnych i szczerze przyznam, że pod wrażeniem jestem ilości obiektów, które zdołałyśmy zwiedzić, biorąc pod uwagę okoliczności…

Po drodze kilka knajpek, kawa za kawą (było też – a jakże – ColaCao J), jakieś ciepłe tapas wrzucone na żołądek i dało się przeżyć… Niesposób opisać wszystko, co nas w Sevilli spotkało, więc nawet nie będę próbować…

Pod wieczór zmieniłyśmy obuwie (jako, że adidasów każda miała tylko sztuk dwie, nie pozostało nam nic innego, jak obuć przemoczone stópki w… klapki, ubierając wcześniej skarpety… To dopiero ostatni krzyk mody:P) i – jako, że wyszło SŁOŃCE – raz jeszcze udałyśmy się na mały spacerek po Sevilli… Trzeba przyznać, że jest to zdecydowanie warte odwiedzenia miasto, ale polecamy TYLKO w dni słoneczne :)

Podróż do Granady teoretycznie krótka, bo to już tylko trzy godzinki, ale jakże ciężka dla… dwóch chorych (!) osób… Marga chora była jeszcze w Vigo, a mokre skarpety z całą pewnością w zwalczaniu fatalnego samopoczucia jej nie pomogły… Mnie wykończyły właśnie mokre skarpety i były one na tyle skuteczne, że jeszcze w autokarze dopadła mnie gorączka i dreszcze…

W Granadzie przywitali nas Maciej i Leandro, z uśmiechami na twarzy informując nas, że czeka nas mała powitalna kolacja w domu Macieja, Marysi, Dagi i 15 innych Erazmusów… W normalnej sytuacji pewnie bym się wzruszyła, ale jakoś mało mnie wzrusza, jak ostatni prysznic brałam ponad 30 godzin wcześniej, włosy na głowie tłuste, ja zmęczona, przemoczona, z dreszczami i gorączką, a Gosia more less to samo, tyle że jeszcze bez głosu… Rade nie-rade, podreptałyśmy jednak na tę kolację…

Przyznam, że pomimo fatalnego samopoczucia, ucieszyłam się nawet na widok długo już niewidzianych twarzy… I na widok pysznej kolacji :) Nasze zmęczone organizmy długo jednak nie wytrzymały i po krótkim czasie zaczęłyśmy wspominać o pójściu spać…

Zanim dotarłyśmy do przygotowanych dla nas łóżek, pozostało nam jeszcze tylko (tu chwała sile Macieja i resztkom sił Margo i moim!) wtaszczyć moją ogromną more less 30-kilogramową walizę (pan z przechowalni w Sevilli uznał, że „gdyby w Corte Inglés sprzedawano większe walizeczki, to z całą pewnością byśmy takową nabyły”…) na czwarte piętro, wspinając się po dość wąziutkich schodkach… A potem już tylko tabletki i lulu…

Dzień 2, czyli nici z Pasos

Obudziłyśmy się… późno :) I chore :( Ja w stanie nieco lepszym niż Margo, co pozwoliło mi wyjść popołudniu, ale mimo wszystko z żadną z nas nie było najlepiej…

Leandro, muszę przyznać, jest gospodarzem idealnym, przygotował nam królewskie śniadanie, potem pyszny obiad i troszczył się o nas, na ile tylko mógł. Jedyne, co mnie w jego mieszkanku przeraziło, to jego pedantyzm (babcia i chrzestna moja – obie znane z upodobania do nieskazitelnej czystości – wymiękają, a to przecież do cholery jest FACET!), bo bałam się dotknąć czegokolwiek bez zgody…

Wieczorkiem Leo zabrał mnie na obejrzenie jednego z Pasos, czyli takich przemarszów podczas Wielkiego Tygodnia (polecam obejrzeć jakieś relacje w TV albo na Internecie)… Bardzo to uroczyste i w ogóle, widowiskowe, ale pod warunkiem… że się odbywa :) Oczywiście, jakże by mogło być inaczej, w Granadzie także lało, więc nici z Pasos na dworze… Krótka pseudo-msza w kościele i tyle! Chociaż tyle fajnie, że jedna ze znajomych Leandro miała brać udział w całym tym przemarszu, bo mogliśmy sobie zrobić z nią zdjęcia i poopowiadała nam o tym wszystkim trochę :)

Wieczór spędziliśmy bardzo miło, sporo rozmawiając, popijając winko i rozkoszując się romantyczną atmosferą stworzoną przez Leandro (świec tu wszędzie pełno, innych detali tego typu także, więc o miłą atmosferę nie było trudno…)…

Dzień 3, czyli… OSPA?

Tym razem obie obudziłyśmy się BARDZO chore… Próbując zaś, w ramach niespodzianki, przygotować śniadanie dla naszej trójki, itp., zbudziłyśmy naszego kochanego gospodarza…

Odwiedziła nas najpierw Dagmara, potem Maciej z Marysią, ale żadnemu z nich nie udało się namówić nas na wyjście z domu – samopoczucie po prostu FATAL. Spałyśmy na zmianę, w przerwach pijąc ciepłe herbatki i temu podobne…

Przed obiadem zauważyłam zaś, że całe moje ciało pokryte jest… krostami! I zapadł wyrok ze strony Gosi i Leandro – ospa! No jasne, dlaczegóż by nie? Przecież fajnie tak, mieć sobie za oknem piękną antyczną Granadę, z tarasu podziwiać Alhambrę, ale nie móc ruszyć się z domu, bo ma się podejrzenie ospy… Czekamy do jutra… Jak mi nie przejdzie, jedziemy do szpitala…

O jedno tylko proszę – nie martwcie się (zwłaszcza do Rodziców to kieruję)!!! Póki co jakoś żyję i nie czuję się wcale źle… Może tylko niezbyt reprezentacyjnie wyglądam ;)

Buziaki (a może tym razem lepiej tylko pozdrowienia?) z cholernie zimnej i rozpadanej Granady,

M. jak Medicamentos


Dzień 4 czyli OSPA!

No i wyrok okazał się prawdziwy… MAM ospę… W sumie, to rzeczywiście fantastyczny okres na tego typu choroby – od domu (mówię o Vigo) dzieli Cię pół półwyspu, mieszkasz u znajomego w mieszkaniu, jesteś w jednym z piękniejszych miejsc, jeśli o Hiszpanię chodzi, a dodatkowo masz wolne, które powinnaś wykorzystać na odpoczynek i zwiedzanie… Ale cóż poradzić…

Do szpitala, na pogotowie, udała się ze mną Gosia… Nie będę już wdawała się w wielkie szczegóły, bo musiałabym tu pisać i pisać, ale generalnie spędziłyśmy na tym pogotowiu 5 godzin, dowiadując się dokładnie tego samego, co powiedziano nam już po pierwszej wstępnej kontroli – że rzeczywiście JEST to ospa… Przepisano mi jakieś leki i zobaczymy, czy mi cokolwiek pomogą…

Cały dzień starałam się spać i nie myśleć o tym, co dzieje się z moim ciałem… A trudne to, naprawdę :)

Na sam koniec pochwalę się jeszcze tylko swoim „wyczynem”, jakiego dokonałam w nocy… A mianowicie – pierwszy raz w życiu zemdlałam! Martusia, zaczynam Cię gonić, jeśli o te Twoje umiejętności tego typu chodzi…:)

Dzień 5 – HELP!

Noc – bezsenna. Ospa nie dawała mi zasnąć. W ciągu dnia walczyłam ze snem, ale nie chciałam spać za dużo, by znowu nie musieć przechodzić kolejnego koszmaru bezsenności w ciągu nocy.

Moje ciało coraz bardziej obrzydliwe – przysięgam, że jak mi już to wszystko zejdzie, to będę się uważała za nadludzką piękność! Wszystko powoli zaczyna mnie swędzieć, a Gosia mówi, że to dopiero początek… A mnie się już nie chce… Chcę już być zdrowa!!!

Błagam, niech mi ktoś pomoże!!!

Mimo wszystko – buziaki przesyłam, choć może nie powinniście ich przyjąć, bo mogą zarazić :) Ściskam też,

M. jak Mamdość!

P.S. Ciekawe, ile będę miała blizn na ciele po tym wszystkim… Bo Margo z podziwu wyjść nie może, jak widzi ilość bąbli, które mi wyskoczyły…

1 Comments:

Blogger Basiorra said...

Mirelko!

Trzymaj sie mocno i cieplo i pamietaj - zlego diabli nie biora ;-) Jakas plaga chorobsk rozlewa sie po calej europie, jak widze. Sama padlam jej ofiara. Bilans tego tygodnia to wybity kciuk i zapalenie pecherza.
Przekaz pozdrowienia dla hispanistow i pozostalych erazmusow. Uciekam do cieplego lozka :-) Smacznego dyngusa i mokrego jajka!

Basia de Aventura

05 kwietnia, 2007  

Prześlij komentarz

<< Home