06 marca 2007

Nadrabiając zaległości:

Uuuuu…. Dawno się już nie odzywałam, dawno… Czas jakoś tak płynie niesamowicie szybko i ani się człowiek obejrzy, a tu już kolejny tydzień mija… Wydarzyło się ostatnio parę rzeczy wartych opisania, więc uprzedzam (zwłaszcza Asię:)), że ten post będzie baaaaardzo długi. Ale jest podzielony na poszczególne dni, więc możecie czytać na raty ;)

22.02 – 28.02, tak żeby „zamknąć” luty:

- 22 lutego przyszło nam (mnie, Margo i Basi, of course) udać się z wizytą do Alexa, naszego kolegi – Polaka (tego, co to u nas mieszkał króciutko). Alex uprzedził nas co prawda, że w mieszkaniu będą jego współlokatorzy, ale nie wspomniał ani słowem o pewnym maleńkim detalu… Tej nocy obchodzone tam były urodziny jednego z mieszkających z Alexem Hiszpanów, wobec czego, po wejściu do salonu, naszym przerażonym oczom ukazał się widok następujący : dziesięciu chłopa, większość powyżej 190cm wzrostu (wspominałam już, że Hiszpanie są niscy?), każdy z nich chciwie się w nas wpatrujący… BOŻE JEDYNY! Tak dziwnie i niezręcznie, to ja się już dawno nie czułam… Szybkie drinki, odśpiewanie „Sto lat” po polsku i tyle nas tam widzieli…

- nareszcie udaje mi się wyrwać od czasu do czasu na jakieś zakupy, nad czym niesamowicie ubolewa mój ukochany portfel… Biadoli i biadoli, no, ale trudno… Zakupiłam m.in. zieloną bluzeczkę na St. Patrick’s Day (irlandzcy znajomi naprawdę zobowiązują…) i śliczną (drogą, niestety…) czarną bluzkę na lato… W drodze do domu odwiedziłam Thomasa i Dara(h) :)

- wieczory piątkowy i sobotni spędziłyśmy głównie w towarzystwie Thomasa, Irlandczyków i Francuzek, które przyjechały odwiedzić naszego ulubieńca „żabojada”. Wszystko bardzo sympatyczne, ale mimo wszystko nie za bardzo było mi do śmiechu, gdy okazało się, że koleżanki Thomasa były zdania, że zadaje się z Polakami, bo „nie ma innego wyboru i tylko Polacy mu pozostali”… No comments… Na całe szczęście, dziewczyny zmieniły ponoć zdanie na nasz temat po poznaniu nas :)

- no, warto może jeszcze dodać, że sobotni wieczór nie należał do najprzyjemniejszych z powodu… „wilgoci”… Wyszłyśmy bowiem z domu w największą możliwą ulewę i nie zdążyłyśmy nawet dojść do przystanku (3 minuty), a już byłyśmy przemoczone do suchej nitki (i bynajmniej nie przesadzam, mokre byłyśmy CALUTEŃKIE)

- noc z 27 na 28 pełna była niezrozumiałych lęków, obaw, ataków paniki i takich tam… nie pytajcie o przyczynę, bo nie mam pojęcia, jaka mogłaby być… Fakt pozostaje jedynie taki, że była to jedna z najgorszych nocy mojego życia… Że już nie wspomnę o tym, że w środę wyglądałam jak żywcem wyjęta z jakiegoś filmu o upiorach…

- ostatni dzień lutego, choć byłam nieco „zombie”, był bardzo sympatyczny. Na łacinie okrzyknięto mnie i Margo mianem „superpolacas”, czyli Super-Polek. Zasłużyłyśmy na tę ksywkę w pełni, wykazując się większą znajomością gramatyki hiszpańskiej niż sami „tubylcy”:P Ha! Miało się te niezapomniane zajęcia z p.Ciszewską… „Hubiera/hubiese sido amado” to przecież pestka dla nas, nie? :) Wieczorem wielki tryumf szkolnictwa, czyli tzw. payday mój i Gosi w szkole językowej… Nieźle nam się „dostało” ;) No, a noc spędziliśmy po polsku, przy polskich słodyczach i polskiej kiełbasie (i włoskim tiramisú w wykonaniu Czeszki), bo wrócili nareszcie Ania, Asia i Janusz! :)

Podsumowanie lutego? Hmmm… jednym słowem, to będzie ciężko… :) Wkraczamy więc w marzec… A może raczej…

M. jak Marzecjużniebawem :)