03 września 2007

The gift (from God?) ;)

Część już wie, część jeszcze nie – zachorowałam ostatnimi czasy na MONONUKLEOZĘ, tzw. chorobę pocałunków. Skąd się toto przyplątało – nie wie nikt. Czemu mam tak nietypowe objawy – oczywiście, także nikt nie ma zdania... Szczęście w nieszczęściu, że – jak mówi Darragh – stopień śmiertelności jest niski, a śledziona jeszcze mi nie pękła i chyba takich zamiarów nie ma...

Z dnia na dzień nowe niespodzianki – a to gorączka, a to uniemożliwiający przełykanie gigantyczny ból gardła, a to zatkany nos... Od przedwczoraj urocza, dziwnie przypominająca mi niedawno przebytą ospę, wysypka... Znów jestem różowiutko-czerwona na calutkim ciele, tym razem oszczędzono mi jednak głowy i łydek.

Marny mój los, bo już pojutrze miałam wylecieć sobie spokojnie (tzn. w wielkim stresie, no ale...) do Dublina, coby tam się z mym Wiewiórem spotkać... Mononukleoza znacznie pokrzyżowała plany – lot musiałam przełożyć. Moja i lekarzy teraz w tym głowa, bym w ciągu najbliższych dwóch tygodni wyzdrowiała...
A żeby było mi łatwiej, otrzymałam dziś na ozdrowienie „bukiecik” z importu ;) Irlandzki taki :) A co? :)



W tle "salka" szpitalna i część zaledwie mych leków

Czyż nie piękny?

THANK YOU DARLING, THE BEST SURPRISE EVER!!!!!!

2 Comments:

Anonymous Anonimowy said...

mirellciu!! wracaj do zdrowia szybko!! a w ogle to ty w sosnowcu jestes? bo ja myslalam ze na wyspie siedzisz...ale mzoe mi sie pomieszalo...
a bukiet sliczny...w ogole slicznie:)
gosia

11 września, 2007  
Anonymous Anonimowy said...

Gosieńko, miałam polecieć, ale przez chorobę nie poleciałam i jestem w Sosnowcu :) Lecę 19 września :)

13 września, 2007  

Prześlij komentarz

<< Home