01 stycznia 2007

Sylwester po hiszpańsku

No i stało się! Przeżyłam swojego pierwszego w życiu Sylwestra poza Sosnowcem, bez przyjaciół, bez rodziny, bez polskiego krajobrazu za oknem…;)

Miejsce: mieszkanie Chrisa – Amerykanina

Skład: troje Polaków (ja, Gosia i Janusz), Francuzi (Flore i Guillaume) i Jessa – Belgijka; reszta towarzystwa nawaliła w ostatniej chwili, co… uratowało nasze żołądki, bo każdy miał przynieść coś do jedzenia, a nikt nie zmieściłby już chyba nic poza to, co i tak już mieliśmy. Ale, po kolei…

Przebieg: Zaczęło się oczywiście tradycyjnie – ploteczkami, opowieściami ze Świąt, do tego wina różnego rodzaju i takie tam… Potem zaś przyszedł czas na wieeeeelkie obżarstwo.

Na rozgrzewkę dla żołądka – dwie pyszne sałatki bretońskie (jedna z ryżem i pałeczkami krabowymi, a druga taka jakby nasza jarzynowa, tyle że dodatkowo z pomidorami, itp.). Oczywiście, trzeba było spożyć je z chlebem, co spowodowało, że taka na przykład ja miałam już dość jedzenia…

Na szczęście, z pomocą przyszła mi zbliżająca się północ. Czas na słynne dwanaście winogron (należy je jeść z każdym kolejnym uderzeniem zegara). Winogrona dla mnie i Gosi specjalnie przygotowała wcześniej sama Margo, obierając je ze skórki i wydłubując pestki (można kupić gotowe w puszeczkach, ale ponoć są obrzydliwe). Ciężko było z tą konsumpcją, bo zaczęłam się śmiać, widząc pięć megaskupionych min… Zawtórowała mi Gosia, potem cała reszta i ostatecznie z dziesiątym uderzeniem miałam wciąż usta pełne winogronowego miąższu… Na szczęście, udało mi się to wszystko jakoś przełknąć i – jak wszyscy z wyjątkiem wciąż śmiejącej się Gosi – wyrobiłam się na czas :) Potem oczywiście toasty, składanie sobie życzeń (że nie wspomnę, że życzyliśmy sobie z Januszem „Feliz Navidad”, czyli wesołych Świąt…) i oglądanie sztucznych ogni… Tak prawie, jak po naszemu ;)

Zachodnia Europa rządzi się jednak swoimi prawami, wobec czego po raz kolejny trzeba było zasiąść do stołu… Tym razem poszło danie numer jeden (jakie to szczęście, że „numeru dwa” zabrakło!), czyli małże z frytkami i sosem musztardowo -majonezowym (po belgijsku, przygotowane przez Jessę). Byłam już tak pełna, że myślałam, że umrę… Ale przyznać trzeba, że było pyszniutkie! Aż ciężko było odmówić sobie kolejnej porcji (Jessa ugotowała aż 5 kg!)

Po krótkiej przerwie przyszedł czas na postres, czyli desery. Moje i Gosi brownie (pamiętacie jeszcze to czekoladowe ciasto?) i ciasto francuskie… Po ostatnim kęsie obiecałam sobie nie jeść przez nadchodzący tydzień… Nie wiecie chyba nawet, jak jedzenie potrafi męczyć…

Przepełnieni, padliśmy na kanapach i fotelach przed telewizorem, żeby dać nieco odpocząć przepracowanym żołądkom i zebrać siły na dalsze atrakcje – trzeba było ruszyć w miasto…

Jessa umówiona była z Chrisem w porcie, gdzie odbyć się miał ogromny botellón, czyli takie typowe chlańsko po hiszpańsku. Ruszyliśmy więc dzielnie w tamte strony, zaopatrzeni w reklamówki urywające się pod ciężarem butelek różnistej zawartości… Niech mi jeszcze kiedyś powiedzą, że Polska to menelski kraj! Widok pokładających się na mokrej (oczywiście PADAŁO!) i brudnej podłodze nieletnich, odzianych w piękne balowe suknie, złociste pantofelki na obcasach, garnitury, krawaty i całą tą resztę (nie przesadzam, ciuszki jak z najlepszych żurnali) to coś, czego nie zapomnę przez długie lata… Za rogiem wymiotujący megapijany Hiszpan, tuż przed nami naćpany koleś tańczący w dość kuriozalny sposób (prawdopodobnie) w rytm muzyki płynącej z ogromnych słuchawek na uszach… Pod ścianą trójka nieletnich, z czego jedna z dziewcząt miała na stopach coś jakby onuce… Po przeciwnej stronie grupka kolejnych młodocianych grubo przed osiemnastką, niemal same dziewczyny, wszystkie pięknie poubierane i równie pięknie nietrzeźwe, śpiewające (nazwijmy to syrenim śpiewem;)) hiszpańskie przeboje… Jedna z nich z majtkami na wierzchu, bo sukienka się tak jakoś felernie zaplątała podczas siusiania pod krzakiem… Ale nie szkodzi, hahaha… Strach się bać co by było, gdyby nie padało i większość ludzi nie zostałaby w domach, tudzież nie schroniła by się w knajpkach…

Na ekipę Chrisa czekaliśmy ponad dwie godziny i miałam chwilowo– przyznam szczerze – dość. Ostatecznie jednak oczekiwany Amerykanin przybył, wyłowiliśmy jeszcze z okolicznego tłumu inną znajomą grupkę Polaków i – dokonując małego przemieszania w towarzystwie – ruszyliśmy do Melé, które było chyba jedyną knajpą bez płatnego wstępu.

W Melé zupełnie inaczej niż zwykle, bo Erazmusów całkowite zero (poza, rzecz jasna, nami), ale posiedzieliśmy, pogadaliśmy, wyściskaliśmy noworocznie Israela… Było fajnie, bo nareszcie nie kapało mi na głowę i darowane mi zostały widoki tego hiszpańskiego balującego gówniarstwa…

Na sam koniec „imprezy” (się znaczy w okolicach 7 rano) trzeba jeszcze tylko było znaleźć dysponującą kilkoma wolnymi miejscami… kawiarenkę. Tak, tak, moi drodzy, Hiszpania to taki kraj, gdzie żołądki często cierpią… Kolejną z tradycji (o której bladego pojęcia nie miałam) jest wstąpienie na słynne chocolate con churros w drodze powrotnej do domu… Niemal wszyscy odpadli… Ale ja, Gosia i Flore nie dałyśmy za wygraną. Dzielnie maszerowałyśmy Gran Víą, szukając jakiejkolwiek wolnej przestrzeni w jakiejkolwiek kawiarence, aż wreszcie osiągnęłyśmy swój cel! Margo nie dała rady zjeść wszystkiego (doskonale pamiętam, jak pierwszy raz zajadałam się z Basią churros około południa, a Gosia uznała, że to obrzydliwe, jeść coś tak tłustego i ciężkiego o tak wczesnej porze…), ale my z Flore stanęłyśmy na wysokości zadania.

Ostatecznie, w domu byłyśmy przed 8 rano, zmęczone, zdecydowanie przejedzone, nieco przemoczone i… zadowolone, że udało nam się przetrwać tak trudną noc. Jak Boga kocham, że zasypiałam, widząc po zamknięciu oczu te wszystkie hiszpańskopodobne nastolatki, wracające boso do domu, po chodnikach pełnych uryny, wymiocin, alkoholu, i nie wiadomo czego jeszcze. BLEH!

Jeśli żałuję czegokolwiek, to będą to fakty następujące:
- wielka szkoda, że nie mogliście tego przeżyć razem ze mną
- bluzkę imprezową mogłam, cholera, przepłukać przed jej ubraniem, bo caluteńka byłam obsypana brokatem
- powinnam była ubrać buty na niższym obcasie, bo chodzenie po Vigo daje się po jakimś czasie we znaki
- być może byłoby ciekawiej, gdybyśmy tego Sylwestra zorganizowały u nas w domu, bo największy „fajer” odbywał się właśnie na naszej kochanej Plaza de América. Z drugiej jednak strony, od nas do centrum imprezowego daleeeeeeeko...
Wszystkie boleści wynagrodził mi choć częściowo spotkany w drodze powrotnej Hiszpan, który na widok naszej trójki krzyknął: „!Sois hermosuras de belleza!” (jak by to zgrabnie przetłumaczyć…? „Urodziwe piękności”…)

No a pierwszy dzień Nowego Roku? – zapytacie… Spanie, telewizja i… ŻADNEGO jedzenia!

Z tym Nowym 2007 życzę Wam, kochani (i sobie zarazem też), przede wszystkim MNIEJ menelstwa, MNIEJ obżarstwa i MNIEJ deszczu. WIĘCEJ za to piękna, szczęścia, radości i miłości. Niech będzie tak słodko jak poranna czekolada z churros (byle nie tak mdło, jak było Gosi;)), tak słonecznie jak cały noworoczny dzień w Vigo i tak zabawnie, jak podczas połykania kolejnych winogron. Niech ludzie mówią Wam tak miłe rzeczy, jak ten pan od „hermosuras de belleza” i niech starczy Wam czasu na cudowne chwile lenistwa, takie jak u nas na Castelao miało to miejsce 1 stycznia. I na sam koniec- życzę Wam, żeby żadne z Was nie zostało z taką gołą dupą na wierzchu, jak ta Hiszpanka w porcie! ;)

!FELIZ AÑO NUEVO!