09 grudnia 2006

SALAMANCA! :)

Cóż to były za dwa dni! Pełne wrażeń, szalonych decyzji, survivalów na imprezach, zabytków i... mrozu :]

Zaczynając od początku – bilety powrotne miałyśmy kupione na godzinę 1.30 (w nocy, tak, żadna tam trzynasta...) w niedzielę, w sumie to poniedziałek... Miałyśmy być w Vigo około 8 rano w pon. i niemalże z marszu wyruszyć na uczelnię... Szaleńczy pomysł, ale miał być wprowadzony w nasze Erasmusowskie życie. Marga uznała, że muszę nauczyć się odrobiny szaleństwa i spontaniczności :) Ostatecznie jednak, wybiegając już trochę w przyszłość, zmieniłyśmy datę biletu i do domu wróciłyśmy dobę wcześniej... Na Castelao czekała nas jeszcze cała masa roboty...

W Salamance, kochani moi, jest ZIMNO! Około 1-2 stopni, do tego spore wiatry i deszcz (ale padało tylko troszkę i zaledwie w piątek, więc nie będę narzekać). Całe szczęście, że Gosia wpadła na pomysł zabrania rękawiczek, bo odmroziłybyśmy chyba sobie łapki ;)
Poza tym, że zimno, jest też PIĘKNIE. Naprawdę fajny bajer, móc tak sobie oglądać na żywo budowle, które pamięta się z zajęć WOHu (wiedzy o Hiszpanii), ze zdjęć pokazywanych przez naszą panią doktor... Co rusz, to jakieś „nowe” antyczne budowle do podziwiania, multum fajniutkich wąziutkich uliczek i przeuroczych zakamarków... Kolejne miasto z klimatem (choć tak w zasadzie, to które go nie posiada?).
Podoba mi się to, że w Salamance generalnie wszędzie jest BLISKO (a do tego PŁASKO, choć Karolina jest nieco innego zdania, ale zapewne zmieni je po wizycie w Vigo :P)...

No i cóż tu jeszcze napisać, coby nie było za długo... Poznałyśmy niewielki odsetek znajomych Karoliny - bardzo sympatyczne Polki (wiedzieliście, że istnieje taki kierunek jak archeologia podwodna? Jedna z dziewczyn to właśnie studiuje:)), uśmiałyśmy się do łez nad Sangríą, słuchając ich opowieści związanych z życiem w Salamance, spacerowałyśmy nocami wśród cudownie oświetlonych i przystrojonych świątecznie starych gmachów, widziałyśmy astronautę na katedrze... (wyjaśnienia dokładniejsze to już w Polsce, ze zdjęciami, itd... Bo trzeba by było bardzo dużo tłumaczyć)

Znalazłyśmy żabę na czaszce (na jednym z budynków uniwersyteckich) – zadanie dużo trudniejsze, niż można by się było spodziewać – co według jednych pomoże nam w odnalezieniu męża w ciągu najbliższego roku (kandydata niby nawet znalazłam, tylko jak ja mam mu to wyznać?:P), a według pozostałych przyniesie duuużo szczęścia podczas egzaminów (co w sumie może na chwilę obecną od męża praktyczniejsze? Sama już nie wiem...). No, i zaliczyłyśmy jedną ze słynnych na całą Hiszpanię imprez w Salamance...

... skomentuję te imprezę typowym ponoć moim hasłem: OH MY GOD! Chupiteríe mają tu świetne (chupitos to są takie malutkie kieliszki z wszelkimi napojami wyskokowymi, a chupitería to taki specjalny lokal, gdzie się takie cudeńka sprzedaje... Choć i w zwykłych barach można je kupić, tylko jest mniejszy wybór), bo i tanio bardzo, i wybór niesamowity (po raz pierwszy piłam cynamonową wódkę, coś wspaniałego...). Do tego dużo ludzi i w ogóle dość sympatycznie, choć tłoczno... Za to dyskoteki...
Narzekamy często z dziewczynami, że u nas w Vigo faceci się nas boją. Nie nas jako nas, ale dziewczyn ogólnie. Niby obserwują, niby mają ochotę pogadać, ale rzadko który odważy się tak naprawdę podejść i zagaić... Inaczej jest w barach, ale na dyskotekach to naprawdę się trzeba czasem nagimnastykować, żeby ktoś podszedł (niektórzy z odważniejszych zbliżają się w tańcu, ale to też zależy, w jak dużej ekipie się człowiek bawi, i ilu w tej ekipie samców;)). W Salamance jest zupełnie inaczej – WCIĄŻ ktoś do Ciebie podchodzi... a już zwłaszcza jak:

a) jesteś blondynką (jak np. Margo)
b) jesteś Z blondynką (jak np. ja... a ja byłam aż z trzema...)

Choćby nie wiem jak starać się spławiać tych facetów, oni są zwyczajnie niezrażeni. Wystarczy przypadkiem spojrzeć na jednego, a on już pojawia się tuż przy Tobie... Obmacują, zaczepiają, proponują ustronne miejsca... Koszmar... Po półtorej godziny byłyśmy z Gosią zmęczone... To ja już wolę naszych spokojnych Galicyjczyków! :)
Zabawa niby fajna, muzyka całkiem niezła, a lokal uroczy (zwłaszcza z zewnątrz), ale – wierzcie lub nie – faceci potrafili zepsuć całą imprezę...

Na koniec dodam tylko, że zakochałam się w brazylijskiej knajpce, w której obżerałyśmy się z Karoliną w sobotę wieczorem... Szwedzki stół za naprawdę BARDZO przyzwoitą cenę to coś, czego – mam nadzieję – w Vigo nie znajdę, bo jeśli znajdę, to będę musiała płacić za nadbagaż cielesny ;)