21 września 2006

Odwiedziny Gordona

Niech mi ktoś jeszcze powie, że życie bywa nudne… Przybywa sobie spokojny człowieczek do Vigo, całkiem sporego miasta w Galicji i co go spotyka? Moi drodzy, same rozrywki :) Dziś na przykład od 2 rano wpadł w odwiedziny Gordon. A raczej – na całe szczęście – resztki Gordona. Kim jest ów tajemniczy jegomość? Ni mniej, ni więcej, a… HURAGANEM!

Tak, tak, przyjechałam do Vigo po to właśnie, by właśnie tu wielu rzeczy doznać po raz pierwszy. Nóżki w oceanie już zanurzone, spanie w łóżku, w którym można by się wyspać w trzy osoby wydaje mi się rzeczą najnormalniejszą na świecie, widok portu i odgłosy mew za oknem powoli powszednieją, więc Galicja zaserwowała mi nową rozrywkę, cobym potem nie mówiła, że nic ciekawego się nie dzieje ;) Grasujący w okolicach dalszych czy bliższych Gordon postanowił przed całkowitym wyczerpaniem swej ogromnej energii wpaść na tereny hiszpańskie. I oczywiście rozpoczął swą wędrówkę po półwyspie nie gdzie indziej, jak w Galicji :) Na całe szczęście koleś był na tyle sympatyczny, że zwolnił już nieco z tempa (jedyne 100-160 km/h) i jakichś superwielkich szkód nie wyrządził. Na ile orientuję się z tutejszych gazet i wiadomości, ofiar śmiertelnych nie było (jeśli były, to niewiele, bo póki co nie słyszałam o takowych), naście/dziesiąt/set drzew zmieniło adres zakorzenienia, parę dachów postanowiło spróbować życia na własną rękę pod gołym tylko niebem, trochę domów zostało podtopionych i pozbawionych prądu i takie tam… Nasze mieszkanko przetrwało bez szwanku, ale powiem Wam, że okno w kuchni wielu takich odwiedzin ze strony huraganów by chyba nie wytrzymało, bo rzucało nim dość mocno. Widać Gordon towarzyski facet i chciał wpaść do nas na kawę…

Lało, wiało, a my z Gosią ambitnie wyruszyłyśmy na uniwerek. Podstawówki i część szkół średnich zostało zamkniętych, no ale przecież studenci to twarda rasa jest, im bezpieczeństwa zapewniać nie trzeba :) Przyznam z podziwem, że całkiem sporo ludzi przybyło na teren naszego CUVI (tam właśnie studiuję:)), no ale oczywiście na liście obecnych zabrakło profe, z którą miałyśmy mieć zajęcia od 9 – 11 ;] Żyć nie umierać, tradycyjnie ;)

Po zajęciach (z których tym razem, dziwnym trafem, część się odbyła, ale językoznawstwo np. będę chyba miała zaledwie w towarzystwie wykładowcy i jednej tylko Hiszpanki – jak na lekcjach prywatnych) poznałyśmy z Gosią przesympatyczną dziewczynę z Belgii. Gadało nam się na tyle fajnie, że każda poszła w swoją stronę chyba dopiero po 1,5 h paplaniny :) Gordon na szczęście pomknął dalej, nie przejmując się zbytnio brakiem zaproszenia do naszego mieszkania, więc do domu wróciłyśmy już suche :) Jego powrót planowany jest wstępnie na najbliższe dwa dni, ma się jeszcze ponoć trochę pokręcić po okolicy („pokręcić” ładnie pasuje do huraganu, czyż nie?:)). Zobaczymy jak to będzie, może mu się szybko znudzi i odpuści…

W domu wielka nowina – na wieczór zaplanowane zostało pierwsze nieoficjalne spotkanie Erasmusowców (oficjalne zorganizują nam dopiero z początkiem października). Wszystko byłoby ekstra, gdyby nie fakt, że do miejsca, gdzie ludzie spotykają się najczęściej mamy około 40 minut spacerkiem (w dodatku pod górę – fajna sprawa, takie górzyste tereny, człowiek ćwiczy łydki, że aż miło ;)). Trasa to jeszcze w sumie nie problem. Ale przestaw się tu, prosty człowieku z Polski, na hiszpański system imprezowania. Do baru nie przychodź przed 23, bo ludzie i tak schodzą się dopiero po północy. A potem baw się do białego rana, bo to przecież najnormalniejsza rzecz w świecie, jeśli o czwartki chodzi. Zajęcia w piątek o 9? NO I CO Z TEGO?
Teraz już rozumiem, czemu większość roczników na uczelni ma wolne piątki, albo chociaż zaczyna zajęcia w okolicach 13 :)

Nie posiedziałyśmy w barze Melé za długo (zaledwie do drugiej z groszem, coby po powrocie do domu po 3 trochę jeszcze pospać, zanim o 6.40 zadzwoni budzik), ale i tak miałyśmy okazję poznać chyba z 50 nowych ludzi… Świetne zjawisko. Cudowne chwile. Warto było się wspinać :) Made friends z pewną Niemką, Úrsulą (dla nas już po prostu Ulą:)). Niestety „nasza” Ariane z Belgii nie mogła przyjść. No, i kogo my jeszcze nie poznałyśmy… Jest ekipa 5 facetów z Polski z czegośtam ścisłego pokroju elektroniki, którzy wraz z piątką innych „Erasmusów” mieszkają w 10-osobowym gigantycznym mieszkaniu, są weseli i rozśpiewani Francuzi (ale głównie trzymają się we własnym, francuskojęzycznym sosie i nie zagadują za wiele do innych… Ruda, nie zachwycaj się za bardzo, wesoła i rozśpiewana jest w zasadzie tylko jedna mała grupka :P), jest Czech który nie mówi po hiszpańsku ni w ząb, a właśnie parę dni temu dowiedział się, że jednak zajęcia będzie miał en espańol, a nie po angielsku… Jest multum, multum ludzi… A wszystkich Erasmus jest podobno w Vigo ponad 300. Już widzę to spotkanie oficjalne :) To dopiero będzie jazda!:)

Robi się ze mnie trochę taki towarzyski zwierzak. I powoli przestaję się bać mówić po hiszpańsku :) I potrafię już rozmawiać jednocześnie w 3 językach (opcji NIEMIECKI póki co nie uruchamiam, bo mi mózg chyba wyparuje). Kto wie, może ten wyjazd faktycznie na coś mi się w życiu przyda?

Kończąc tę chaotyczną wiadomość, podaję jeszcze dwie ciekawostki :) :
- śmieciarki jeżdżą tu po ulicach, robiąc multum hałasu, około godziny 2-3 nad ranem… No comments :)
- będąc w tematyce 2-3 rano… Jeśli po ulicach nie szaleje Gordon, a dodatkowo nie pada deszcz, hiszpańska młodzież gra pod moim oknem (i pewnie nie tylko moim) w koszykówkę :] I chyba uwielbiają ten sport ogromnie, bo ciągle w TV można znaleźć jakieś mecze de baloncesto (uczcie się, Kochani, języka za pośrednictwem mojego bloga, uczcie się:))

1 Comments:

Anonymous Anonimowy said...

Do nas dotarly juz szczatki Gordona a mimo to lalo przez kilka dni....

28 września, 2006  

Prześlij komentarz

<< Home