30 listopada 2006

Być kobietą, być kobietą…


… czasem wcale nie jest tak łatwo, o czym przekonałam się dzisiejszego ranka… Wiadoma sprawa, boleści wielkie – i to na tyle, że nie poszłam na uczelnię :( Jak już poczułam się nieco lepiej, odczułam tradycyjną potrzebę bycia pożyteczną i wykorzystałam siły zebrane podczas ponad 12-godzinnego snu na wysprzątanie mieszkania :)


Fajnie się sprząta, kiedy pod oknem pan gra „Camisa negra” na jakichś przenośnych organkach, brzmiących nieco jak katarynka… Hiszpanio, Hiszpanio, wciąż mnie zaskakujesz :) Poza „Camisą…” w naszym mieszkaniu królują dziś tylko dwa przeboje – „She’s a lady” (którą to piosenkę mam dzięki dobroci i zaradności Konrada – wielkie dzięki!) oraz Paulina Rubio i jej hicior „Ni una sola palabra”… Nie wiem, czy powinnam się przyznawać do czegoś takiego, no ale… Zaryzykuję ;)


Tak mi się jeszcze dziś przypomniało, że zapomniałam wczoraj wspomnieć o najświeższej i najbardziej zaskakującej plocie! Otóż, moi kochani, kolega Leandro uznał, że poznani tutaj (w Hiszpanii, nie tylko w Vigo) Polacy zachwycają go na tyle, że ciekaw jest ogromnie naszego kraju. I tak oto Leandro-Włoch składać będzie podanie o trzymiesięczne stypendium doktoranckie w Krakowie!!! Świat naprawdę czasem bywa mniejszy, niż by się mogło wydawać…


Wieczór dnia dzisiejszego (czytajcie: noc) miałam dziś spędzić samotnie (czytajcie: bez Gosi i Basi) w Melé i okolicznych knajpkach, ale nie wyszło – człowiek (czytajcie: kobieta) jednak jak się czuje fatalnie, to już na całego… :( A tak liczyłam na to, że uda mi się samotnie gdzieś wyrwać, i że może dzięki temu nareszcie kogoś „upolować”… :P


Nie wyszło… A „zielony” pewnie był… I czekał…


M. od siedmiu boleści


P.S. Mianem „zielonego” Margo określiła niedawno tego Hiszpana, co to obiecał mi poprawiać moje błędy językowe…