24 listopada 2006

...

CZĘŚĆ PIERWSZA, CZYLI CZĘŚĆ DRUGA DNIA WCZORAJSZEGO
p.t. „Od dziś jestem na diecie”…

Nie chciałam wczoraj kończyć tego posta… Nie będzie to wyglądało w żaden sposób lepiej, bo robiłam w czwartek co robiłam, ale chociaż w tak minimalny sposób postanowiłam okazać me ubolewanie nad wydarzeniami dnia wczorajszego…
Jak wspomniałam już w poprzednim poście, tutaj tego wszystkiego nie przeżyliśmy tak bardzo, jak ma to zapewne miejsce w kraju. Za mało informacji, za mało bieżących relacji na żywo, za mało… Polaków…

My w Vigo czwartkowy wieczór spędziliśmy imprezowo…

Po pierwsze, bo zorganizowano nam uroczyste spotkanie w Ayuntamiento. Zebrało się sporo Erasmusowców, choć z całą pewnością nie byli to wszyscy… Spotkanie polegało na krótkich przemowach największych szych miasta Vigo i… ogromnym obżarstwie, bo był też poczęstunek… Nieważne, że właśnie od dziś miałam przejść na dietę – wchłonęłam w siebie niewyobrażalne ilości tortilli, empanady, wykwintnych kanapeczek, jamón serrano, ciasteczek z kremami, budyniami i truskawkami (!)… Do tego trochę wina, piwa – co tam komu pasowało… Nie miałabym nic przeciwko takim spotkaniom np. raz na miesiąc ;)

Po drugie, bo w Melé impreza francuska. Duuużo bardziej udana impreza od tej naszej polskiej, niestety… Były naleśniki (Thomas mówi, że w Bretanii robią najlepsze naleśniki, ale jakoś nie doszłam do tych samych wniosków po spróbowaniu tych z Melé…), były drinki o uroczej nazwie „French kiss” (gracias, Thomas, por la copa)… I było dużo, dużo fajnych ludzi, z którymi sobie pokonwersowałam (rzecz jasna, po hiszpańsku). Spotkałam nawet pewnego całkiem sympatycznego Hiszpana, który obiecał skrupulatnie i rzetelnie wyłapywać me błędy i mnie poprawiać… Zobaczymy, czy dotrzyma słowa…

CZĘŚĆ DRUGA, CZYLI PIĄTEK 24.11. JAKO TAKI

Ufff, 2,5 godziny spania to jednak nie za wiele… Nawet jak dla mnie. Doszłam już tutaj do wniosku, że mój organizm potrzebuje minimum 180 minut, żeby się jako tako zregenerować… Dziś nie wyszło ;)

Szczęście w nieszczęściu, jak to mawiają (Gosia sypie w domu setkami powiedzeń dziennie, więc i mnie się powoli udziela), ale Pablo odwołał dziś nasze zaplanowane spotkanie. Mówił mi to z tak smutno-przerażoną miną, że aż mi się dziwnie zrobiło… Czy ja nie wyglądam na taką, co to potrafi zrozumieć, że jak ktoś idzie świtem do pracy, to imprezowanie od północy nie jest najlepszym pomysłem na spędzenie nocy? Wyglądam czy nie, uspokoiłam go, że nic się nie stało, że same też padnięte jesteśmy (co chyba zresztą było widać :D), itp., itd…

Fanom Gosi i tym, co cenią Anastasię zdradzę, że mogą się jednoczyć i zakładać wspólny fan-club, bo nasza Margo została dziś przy obiedzie właśnie do tej „gwiazdy” porównana. „Wyglądasz zupełnie jak Anastasia”, powiedział znad talerza Hiszpan, kolega naszej kochanej Sonii. A ja zgadzam się w zupełności – obie kobiety, obie blondynki, obie mają okulary…. Podobieństwo 100%! :)

Na kursie hiszpańskiego prawie zasnęłam, bo dwugodzinny film o śmierci Franco jakoś w niczym nie pomógł mi zwalczyć zmęczenia. Hmmm… Obudziłam się na minutę przed ostatnim tchnieniem wielkiego Francisco, więc można w sumie powiedzieć, że nic nie przegapiłam ;)

Po kursie – z nieba znów leciały te piekielne psy i koty (stall raining cats and dogs mam na myśli), a my nagle otrzymałyśmy trzy propozycje podwiezienia do domu :D Najpierw Ana, nasza kochana nauczycielka z kursu… Wtrącił się Thomas mówiąc, że to on jest naszym szoferem zazwyczaj (dokładnie takich słów użył!). Grzecznie odmówiłyśmy obojgu, bo przy bibliotece czekała już na nas Sonia :) Ech, fajne jest życie Erasmusa, jak się ma zmotoryzowanych znajomych ;)

W domu marzyłyśmy już tylko o jednym – wyschnąć i zasnąć jak najprędzej. I to właśnie zrobiłyśmy – do łóżka marsz! Nie pamiętam już, kiedy ostatnio tak szybko zasnęłam…

M.