09 listopada 2006

Magosto i polska impreza w Melé

Wstyd przyznać, ale olałam dziś zajęcia z galicyjskiego. Dla drobnego usprawiedliwienia własnej osoby dodam, że dzięki temu jednorazowemu występkowi udało mi się zyskać dzień wolny na uczelni, jako że ranne zajęcia z przyczyn mniej czy bardziej oczywistych zostały odwołane :)

Kara za opuszczanie zajęć spotkała mnie jeszcze tego samego dnia, jako że na terenie uniwersytetu obchodzono dziś popołudniu Magosto, czyli takie spotkanko przy winie i pieczonych kasztanach (coś na wzór naszych posiadówek przy ognisku, kiedy to plecie się trzy po trzy, pije alkohol i „śpiewa” wszelakie szlagiery). Na całe szczęście, kochane dziewczynki o mnie nie zapomniały i przyniosły mi do domu pyszniutkie (choć niestety już zimne) kasztanki :) Kto nie próbował pieczonych lub gotowanych kasztanów – niech żałuje!

Wieczorem wielkie przygotowania – w Melé POLSKA noc. Pomogłyśmy wcześniej przy rozwieszaniu plakatów, pospraszałyśmy wszystkich znanych nam ludzi, przypomniałyśmy organizatorom jak robi się wściekłe psy, nagrałyśmy płytkę z polską muzyką… czułyśmy się więc nieco odpowiedzialne za tę imprezę :) Dla lepszego nastroju, powtórzyłyśmy przed wyjściem z domu teksty wszystkich znanych nam piosenek (aleśmy pośpiewały, matko jedyna…).

Impreza, jak dla mnie, okazała się małym fracaso. Były co prawda polskie flagi, show polskiej barmanki (jedna z Erasmusowców, naprawdę znała się na rzeczy), odrobina polskiej muzyki (niestety, jakoś nic z tych piosenek, które dałoby się pośpiewać, a spora część ludzi miała na to ochotę) i duuuuużo ludzi, ale… No nie wiem, czegoś mi brakowało. I to brakowało do tego stopnia, że w pewnym momencie zabrałyśmy ze sobą Christinę Hiszpankę i Thomasa Francuza i udaliśmy się… no gdzieżby indziej? Do Quomo :)

W Quomo nie było NIKOGO. No, przepraszam, był barman i jego kolega. No i cudowna muzyka :) Mimo obaw Christiny (większość Hiszpanów, jak wspominałam, preferuje tańczenie na wzór sardynki w puszce), postanowiliśmy zostać. Nie wyobrażacie sobie nawet, jak szaleliśmy w piątkę na parkiecie, który należał tylko do nas :) Christina ucieszyła się, że powoli udaje jej się opanować sztukę tańczenia „po polsku”, Thomas okazał się tancerzem jakich mało, a my z dziewczynami tradycyjnie już wyszalałyśmy się na całego. Że już nie wspomnę o tym, że gdy z głośników popłynęły pierwsze dźwięki „She’s a lady”, moje kozaczki odstawione zostały do kąta, a ja tańczyłam boso :)

Chciał nie chciał, zmyliśmy się z Quomo nad ranem, ale dopiero wtedy, gdy zniecierpliwiony barman zaczął już myć ladę. Chyba chciał nam coś zasugerować ;)

Wracając do domu, znalazłyśmy – to idealne określenie – na ulicy śpiącego w pozycji kucającej Czecha. Widać niektórym impreza po polsku przypadła bardziej do gustu, niż nam samym ;)

Patriotka M.

P.S. Gosia odkryła kolejny cudowny galicyjski specjał z procentami – nazywa się Crema de Orujo… Podobny w smaku do Licor Cafe, tak w zasadzie. PYCHA!