31 października 2006

Halloween party, czyli nareszcie możemy wyjść na ulicę bez przebrania ;)

Rankiem… głównie płakałam i biadoliłam – dostałam SMSa od Panczaka, w którym radośnie mnie poinformował, że wraca na dwa tygodnie do Polski i nareszcie się po dwóch latach zobaczymy… Problem w tym, że mnie w Polsce nie ma i się NIE zobaczymy… :( Celem powrotu do równowagi psychicznej wytłumaczyłam sobie, że to i tak tylko dwa tygodnie, i że może lepiej się do niego od nowa nie przyzwyczajać, skoro tak czy inaczej po raz kolejny wyjedzie…

Wieczorem… przyszedł czas na przygotowania do imprezy Halloweenowej :) Pakując się do Hiszpanii, żadna z nas nie pomyślała o potrzebie zabrania odpowiedniego przebrania na taką okazję, nie pozostało nam więc wiele więcej poza nieco innym (niż tradycyjny) makijażem. Włosy na lekki tapir, oczy mocno pokreślone czarną kredką, czerwone lub niemal trupioblade usta… To było niestety wszystko, na co było nas stać. Ja dorzuciłam do tego jeszcze dwa pajączki, które własnoręcznie nakreśliłam na twarzy i dekolcie. A potem sesja fotograficzna, której część zamieszczam poniżej. Pochwalimy się z dziewczynkami, jakieśmy śliczne (po raz pierwszy i my same – wszystkie trzy w dodatku! – i nasi znajomi jesteśmy zgodni – wyglądamy na tych fotach naprawdę super).

Nocą… Na imprezę udali się z nami oczywiście… No któżby inny? Leandro i Xavi. Tym razem z nieco zmodyfikowaną grupą znajomych (przy tym systemie podwójnych pocałunków na powitanie można się czasem zmęczyć, mówię Wam… Jak się nagle poznaje 10 nowych osób, przy piątej ma się już dość…). Tradycyjnie już, rozpoczęliśmy imprezowanie w Melé, a potem ruszyliśmy zgodnie do… QUOMO! :D Nie było naszych „znajomych”, co jednak nie przeszkodziło nam w znakomitej zabawie, bo dwoje z grupy przyjaciół Xaviego okazało się naszymi bratnimi duszami, toteż wszyscy razem szaleliśmy na parkiecie. Nasza ukochana knajpka zaserwowała nam dodatkowo po darmowym drinku (i to każdy mógł wybrać, na co tylko miał ochotę), więc pokochaliśmy to miejsce jeszcze bardziej ;)

Tej nocy mieliśmy wszyscy nadmiar energii (my, tzn nasza trójka i Leandro z Xavim), więc w Quomo balowaliśmy aż do zamknięcia lokalu, a potem zaczęliśmy szukać czegokolwiek wciąż otwartego. Xavi oczywiście doskonale orientował się w temacie, jednakże tego typu osób w Vigo jest niestety więcej… W każdym z trzech wskazanych przez naszego galicyjskiego znajomego miejsc był ogromny ścisk, przy czym przed wejściem do lokalu widniała gigantyczna kolejka pokroju tych z lat 80., kiedy to rzucali w jakieś miejsce papier toaletowy ;) Kiedy, wychodząc z jednej z takich przepełnionych knajpek, poczułam na swoich czterech literkach czyjąś rękę bezczelnie mnie obmacującą, dałam za wygraną… dość imprezowania na tę noc. Do domu!

Rankiem… :) I tak pobiłyśmy z dziewczynkami nasz rekord – o 7.30 to my jeszcze nigdy nie kończyłyśmy zabawy :)