17 listopada 2006

San Teleco – niemal replay

Człowiek nie zdążył jeszcze do końca ochłonąć po słynnym San Teleco, a tu znowu kolejna impreza uczelniana. Nie pamiętam niestety, z jakiej okazji tym razem… Z racji deszczu nawet się nie pofatygowałam pójść i zobaczyć, co dzieję się na placu „imprezowym”. Ale ludzi było zdecydowanie mniej, no bo co to za zabawa, gdy z nieba spadają psy i koty? (dla tych, co się nie domyślili – idiom angielski „it’s raining cats and dogs” miałam na myśli)

Jako, że wieczorem wciąż lało, postanowiłyśmy z dziewczynami spędzić kolejną noc w domu, na spokojnie, przed telewizorem (wierzcie lub nie, ale oglądanie filmów to dla nas święto… bo zdarza nam się tak rzadko, że na palcach jednej ręki można by zliczyć). Wszystko szło pięknie i gładko, obejrzałyśmy połowę „Step up” (polecam miłośnikom tańca, bo jest na co popatrzeć, a także tym, którzy zachwycają się „Szkołą uczuć”, jako że jest w podobnym klimacie ;)), kiedy nagle zadzwonił telefon. Thomas (rzecz jasna – Francuz). „Mogę do Was wpaść w odwiedziny, tak za 5 minut?”.
Gdyby w naszym mieszkaniu znajdowała się ukryta kamera, widzowie umarliby chyba ze śmiechu. Widok spanikowanej Gosi pędzącej na oślep do pokoju z suszarką pełną wilgotnych jeszcze ubrań (suszarką nie taką do włosów, rzecz jasna), mnie wrzucającej naprędce do szafy tony ciuchów znajdujących się na łóżku i Basi zbierającej wszelkie zaległe/nieumyte/ naczynia z każdego z pomieszczeń (w końcu zbliża się weekend, czyli czas porządkowania;)) był naprawdę niecodzienny. I z całą pewnością wspomnienie tych kilku chwil niejeden raz wywoła jeszcze uśmiech na mej twarzy…:)
Thomas oczywiście rozgościł się przy plotach na dobre, posiedział do jakiejś 1.30. A ja byłam zachwycona faktem, że znalazł się wreszcie ktoś, kto ma nas ochotę odwiedzić tak całkiem spontanicznie. Sympatyczne to :)

Jeden tylko problem zaistniał – ciężko mi było zasnąć, nie wiedząc, jak skończy się przerwany tak nagle i brutalnie (:P) film…