10 listopada 2006

SAN TELECO

Wydarzeniem dnia dzisiejszego były obchody święta patrona wydziału telekomunikacji. Chyba naprawdę przyjdzie mi się jeszcze w tym kraju zdziwić ładnych parę razy… :)

Wyobraźmy sobie (ten post kierowany jest głównie do moich rówieśników i studentów, bo to głównie ich reakcji jestem ciekawa), że jedziemy na uczelnię autobusem, jak co dzień. Jedyną drobną różnicą jest fakt, że każdy student czy nie-student, zamiast teczki czy też torby, dzierży w rękach reklamówki, z których bezwstydnie wystają coca-cole, soki i inne trunki o niezbadanej zawartości alkoholu. No dobra, powiedzmy, że to nic szokującego. Ale zamknijmy oczy i wyobrażajmy sobie dalej (wybaczcie, kochani, oczy musicie wciąż mieć otwarte, bo inaczej nie będziecie wiedzieli, co macie sobie wyobrażać). Wysiadamy pod uczelnią, na całkiem sporawej wysokości nad poziomem morza, kierujemy swe kroki w stronę centrum handlowego (cholera, chyba Wam zapomniałam o tym napisać, że mamy małe centrum handlowe na terenie uczelni?) i po krótkim spacerku naszym oczom ukazuje się widok zdecydowanie niecodzienny! OGROMNY TŁUM młodych (niekoniecznie trzeźwych) ludzi, na środku scena z występującym na niej zespołem, dookoła budki z piwem, fastfoodem itp. Wszędzie wielki syf, bo „nieład” czy „nieporządek” wcale nie oddają klimatu… Ludzie (no dobra, nie ludzie, a faceci) sikający z dachów poszczególnych wydziałów… Ogólny zgiełk i chaos…

Myślałam, że sporo już w życiu widziałam, ale szczęka mi opadła. Po prostu sobie NIE WYOBRAŻAM czegoś takiego w naszym kraju. Miałam już wizje protestujących Kaczorów i Pana Ministra Edukacji…

Wypytałam parę nacji, między innymi Niemców i Francuzów – oni też byli pod sporym wrażeniem tego, co działo się dookoła :) Jedynym wytłumaczeniem tego typu imprezy jest dla mnie fakt, że nasz CUVI jest „nieco” odcięty od reszty świata, ze względu na tę piekielną górę oczywiście, w związku z czym coś na wzór naszej rady miasta woli odizolować rozimprezowaną młodzież od pozostałej części społeczeństwa. A lepiej tego zrobić nie można, niż zezwolić na zorganizowanie San Teleco na terenach uczelni :) „Wykładowcy sami robili to przed laty, więc nie widzą w tym teraz nic złego”, skwitował jeden z Hiszpanów :) I w sumie… święta racja :)

Nietrudno się chyba domyślić, że znaczna część zajęć nie odbyła się wcale, niektóre trwały zdecydowanie krócej niż zwykle… W salach deficyt studentów… Jedynie kurs z hiszpańskiego okazał się niereformowalny ;)

Zbyt byłyśmy po poprzedniej nocy zmęczone, by starczyło nam sił na powrót w późnych godzinach nocnych z San Teleco. Nie dałybyśmy chyba nawet rady wepchnąć się do autobusów, w których tradycyjnie dzieją się rzeczy dużo gorsze niż w naszym kochanym KZKGOPie po juwenaliach czy dniach Sosnowca. Postanowiłyśmy wrócić do domu. Zwłaszcza, że zaproponowano nam jazdę samochodem :) Tak, tak, moi drodzy, Thomas postanowił podrzucić nas do domu. Inna sprawa, że w drodze powrotnej nastąpiła mała zmiana planów i wpadłyśmy jeszcze do niego w odwiedziny (drzwi wejściowe mają niczym w pałacu prezydenckim, byłam pod wielkim wrażeniem), no ale… Na takie rzeczy siły znajdą się zawsze ;)

Nie zdradzając tajemnic tej wizyty powiem tylko, że na dobranoc dostałyśmy SMSa o treści następującej: „Sois cojonudas, chicas, de verdad” (w tłumaczeniu ocenzurowanym, jesteśmy bardzo fajne:P).

I co, może nie mówiłam, że tworzymy paczkę, której nie da się oprzeć?

M.

P.S. Niby małoistotne, a jednak jakie miłe… Dostałyśmy dziś z Gosią zniżkę na obiad, bo choć ceny w centrum handlowym wzrosły „z okazji San Teleco”, to jednak kasjerka zna nas bardzo dobrze i postanowiła policzyć nas tradycyjnie… Coraz bardziej tubylczo się tu czuję :)