18 października 2006

Dzień sympatyczno-rozczulający

Byłam dziś na pierwszych zajęciach z niemieckiego i czułam się jak Alfa i Omega ;) Co prawda pozapominałam już baaardzo wiele (rodzajniki to będzie dla mnie chyba pewien problem znów), ale i tak potrafię sporo więcej od całej grupy Hiszpanów, więc jest fajnie :)

Z kwestii uczelnianych jeszcze: na zajęciach z językoznawstwa porównywaliśmy dziś tekst polski z jego hiszpańskim tłumaczeniem (celem porównania struktur gramatycznych, fonetyki itp.). Ubaw miałam niesamowity, bo większość materiałów przygotowana była przeze mnie :D Poza tym, fajnie się patrzy na Hiszpanów męczących się z naszym pięknym językiem (mnie kazali czytać po galicyjsku, więc mają teraz za swoje;)). Dziewczynom, które chodzą ze mną na językoznawstwo, bardzo się polski spodobał i chcą teraz, żebym je od czasu do czasu czegoś nowego nauczyła… Ech, ależ ja wpływam na ludzi ;)

Wydarzyło się dziś także coś, co pozwoliło mi już z całą pewnością stwierdzić, że tęsknię za Wami BARDZO. Mianowicie, udało mi się krótko porozmawiać na gg z Asią i Konradem (przypadek to był zupełny, co tym bardziej mnie rozczuliło…). W ogóle nie wiedziałam o czym mamy rozmawiać, tyle jest do opowiedzenia, a jednocześnie tak trudno streścić to w paru zdaniach… Szczęście moje nie trwało co prawda zbyt długo, ale zawsze był to jednak jakiś kontakt inny, niż tylko mailowy… Przy pożegnaniu łezka mi się aż w oku zakręciła…

Noc spędziłam… of course, na imprezie. PIERWSZEJ imprezie, na której można było nareszcie potańczyć (nie, żebym miała opanowaną tę umiejętność w stopniu choćby minimalnym, ale wierzcie mi – było mi wszystko jedno, tak miła była ta odmiana po samym tylko staniu w tłoku i przekrzykiwaniu głośnej muzyki, celem nawiązania nowych znajomości/wymiany zdań ze znajomymi). Była to zarazem pierwsza oficjalna impreza ludzi z Erasmusa (gratulujemy szybkości organizacji ;)). Gosia, Magda i Roksi zostały w domu („dziadki w domu, młodzież idzie się bawić”, jak to określiła Basia). Szalałyśmy na parkiecie (hmmm… Basia szalała, a ja udawałam, że wiem, co to znaczy tańczyć:)) od 23.30 do 4.30 (więcej się nie dało, skończyła się impreza!) i muszę przyznać jedno – kondycja, którą posiadam tutaj dzięki ogromnym ilościom kilometrów pokonywanych pieszo nareszcie się do czegoś przydała – nie boli mnie po tym tańcowaniu NIC (a byłam pewna, że chociaż biodra się odezwą…). Chwała niech będzie górzystemu Vigo! :)

Pochwalę się jeszcze tylko na koniec najpiękniejszym chyba komplementem, jakim obdarowano mnie podczas całego mojego życia (a, że komplementujący mnie Janusz nie był świadom siły swych słów, cenię sobie je jeszcze bardziej…). „Nie bądź teraz aż tak seksowna, bo ten facet zaraz zacznie do ciebie startować”. Coś w tym stylu… zapomniałam niestety, jak brzmiało to dokładnie. Ale i tak prawie padłam. Ja i SEKSOWNA? Toż to przecież oksymoron… I jeszcze seksowna W TAŃCU? No por favor… Jak o tym teraz pomyślę, to śmiać mi się chce. Ale słowa były miłe i fajnie się dzięki nim poczułam... A prawie startujący facet? Nie startował, bo przestałam być seksowna, dziękując koledze Januszowi za komplement… ;)