15 października 2006

Speluny, żulernie i mordownie, czyli… Weekend godny zapamiętania! :)

Ciężko mi będzie opisać wszystko, co wydarzyło się podczas tego weekendu. Raz, że trudno to streścić nawet w kilkudziesięciu zdaniach (ba! Cóż mówię, nawet setki nie wystarczą!), dwa, że już nieco opadły ze mnie emocje tamtych chwil i nie uda mi się oddać ich dramatyzmu, wreszcie trzy – najlepszy nawet pisarz miałby chyba problemy z dobrym i WŁAŚCIWYM opisem tej naszej cudownej wycieczki. No, ale pozwólcie, że mniej więcej spróbuję tego dokonać. Uprzedzam, że to będzie raczej długa relacja :)

Dzień pierwszy, czyli wypad do Lugo

Do Lugo udałyśmy się autobusem, powtarzając uprzednio całą zabawę z ostatniej niedzieli, czyli wstając dość wcześnie rano (czy muszę przypominać, że położyłyśmy się spać o 4.30?), pakując się w szaleńczym tempie (no bo po co dokonać tego wcześniej, skoro można poćwiczyć nieco spontaniczność?), jedząc w biegu i zostawiając mieszkanie w stanie opłakanym… Nieprzespane godziny nadrobiłyśmy nieco podczas jazdy, ciężko jednak było zasnąć, mając za oknem piękne, zielone i górzyste tereny Galicji. Zmęczenie jednak dawało nam się we znaki, wobec czego podróż minęła niesamowicie szybko.

Miasteczko samo w sobie ma swój klimat, jak zresztą większość tutejszych okolic. Stara część centrum otoczona jest doskonale zachowanymi murami z czasów rzymskich, po których można sobie spacerować (ewentualnie można też uprawiać jogging), podziwiając widoki (ma się trochę wrażenie, jakby się po Murze Chińskim w miniaturze szło:)). Samą starówkę można teoretycznie przejść wzdłuż i wszerz dość szybko, ale nie na tym zabawa polega. Całą frajdą właśnie jest zapuszczanie się w kręte uliczki i eksploracja wciąż nowych i zaskakujących zakątków. Cudeńko :) Do tego spróbujcie sobie jeszcze wyobrazić, że zewsząd dochodzi piękna muzyka (w większości a’la celtycka), po uliczkach spacerują tłumy tubylców i turystów poprzebieranych w starodawne stroje, a nad głowami od czasu do czasu przelatują Wam prawdziwe (!) choć tresowane orły (jeden usiadł mi prawie na głowie i przyznam, że o ile nie za często boję się zwierząt, o tyle tym razem miałam stracha…). Dziesiątki straganów i straganików a to z pamiątkami, a to z prawdziwymi glinianymi, plecionymi, tkanymi czy skórzanymi wyrobami, stoiska, przy których można obserwować pracę tkaczek, kowali, garncarzy, itd., itd… Wiele by można wymieniać. A wszystko to z okazji kończących się już obchodów Święta San Froilán. Ech, długo by można pisać o samym tylko klimacie Lugo za dnia… Nie, żeby było tam tak zawsze, ale z okazji tego święta… Po prostu cudowny pomysł.

Włóczyłyśmy się tak z dziewczynami od kramiku do kramiku, robiąc dziesiątki zdjęć, zwiedzając okoliczne parki, katedry, muzea i temu podobne. Poszłyśmy napić się sidry (sidra to takie piwo jabłkowe jakby, nawet całkiem niezłe), zdrzemnęłyśmy się w słońcu na ławeczce przed pewnym maleńkim kościółkiem… Leniwie i cudownie spędziłyśmy ten dzień :)

Wieczorem przyszedł czas na koncert senegalskiego artysty ISMAËLA LÔ. Nigdy bym nie sądziła, że można się tak dobrze bawić z ciężkim plecakiem na plecach i wypchaną po brzegi torbą na ramieniu ;) Atmosfera fantastyczna, bo i publiczność świetnie się bawiła, i Ismael spisał się na medal, zachęcając wszystkich do śpiewania i tańczenia. Było rewelacyjnie, przynajmniej do momentu, kiedy Basia oświadczyła, że chyba zbliża jej się atak migreny… I tu zaczyna się dramatyzm całego naszego wyjazdu…

Koncert dobiegł końca, a Basia czuła się coraz gorzej. Bolała ją głowa, było jej niedobrze… Nie będę się wdawała w dalsze szczegóły… Mimo jej niezbyt ciekawego stanu, zataszczyłyśmy jeszcze biedaczkę na murallas (czyli te mury), celem obejrzenia wręcz niesamowitego pokazu fajerwerków. Wiedzieliście, że one mogą też wybuchać w kształcie serca lub gwiazdki? Ja nie, wobec czego siedziałam bite 30 minut na antycznych murach z buzią otwartą szeroko jak u zdziwionego dziecka i podziwiałam cuda, które pojawiały się co chwila na niebie :) Biedna Basia przysypiała już w tym czasie, półprzytomna, opatulona moim zielono-czerwonym śpiworem…

Plan wstępny spędzenia nocy w Lugo (bo autobus do León miałyśmy dopiero po 8 rano) zakładał pójście do jakiejś fajnej knajpki czy dyskoteki i przeczekanie tam do rana… Z Basią w takim stanie było to jednak wykluczone. Zaczęłyśmy więc desperacko szukać jakiegoś baru, w którym mogłybyśmy jakoś bidulę oprzeć o ścianę i dać jej przetrwać we względnej ciszy te trudne chwile… Matko jedyna, nie okazało się to wcale takie proste. Dłuuugo szukałyśmy, zanim znalazłyśmy coś choć w stopniu minimalnym odpowiedniego. I cóż to było za miejsce! [od tego momentu, każdą knajpkę, o której będę pisała, możecie wymiennie nazwać żulernią, mordownią, speluną lub czymś, co jeszcze Wam się z takimi klimatami kojarzy;)] Brudu na podłodze tyle, że brzydziłam się położyć na niej plecak, uśmiechającej się barmance o tłustych włosach brakowało sporej części uzębienia, a niedaleko wejścia do tego „lokalu” stała sobie spokojnie pracująca na nocną zmianę blond-bogini w lateksowych kozaczkach… Wyjścia nie było – liczyło się dobro Basi, a nie nasze potrzeby estetyki ;)

Basia legła na stole jak największy pijak (wpasowała się w klimat otoczenia najlepiej z całej naszej trójki), wciąż opatulona mym zielono-czerwonym śpiworem, Gosia zaś udała się do baru, celem zamówienia dla nas jakiegoś trunku uspokajająco-rozgrzewającego (na dworze zrobiło się… hmm… chłodnawo). Zestresowana, zapomniała na co miałaby ochotę (w planie było whisky), poprosiła więc o brandy, bo było to pierwsze słowo, które przyszło jej do głowy. Dostała koniak :) NIENAWIDZĘ koniaku. Jakie było jednak wyjście? Nalali, tośmy wypiły… A raczej sączyłyśmy ten koniak, dla rozrywki opowiadając sobie wszelkie historie miłosne, jakie było nam dane przeżyć… „Spokój” nasz i „szczęście” nie trwały jednak za długo, bowiem przed godziną 1 (a więc w jakieś trzy kwadranse po naszym przybyciu) barmanka oświadczyła nam, że dla naszego dobra radzi nam się wynieść z jej baru. Nie, żeby przeszkadzała jej nasza obecność, ale po okolicy kręci się często policja i zgarnia pijanych ludzi… Wyjaśniłyśmy, że Basia nie jest pijana, tylko źle się czuje, na co przemiła pani zza lady rozpoczęła barwną opowieść o marihuanie palonej przez jej przyjaciół i powiedziała, że tym gorzej, bo policja bez pytania zgarnie nas za narkotyki… Nie chciała wierzyć, że Basia nic nie brała… Rade czy nie, wyniosłyśmy się z baru numer jeden i – za radą barmanki – skierowałyśmy się w stronę dworca autobusowego (który miał nam ponoć do zaoferowania ciepło i niedrogie jedzenie)… Czyż muszę mówić, jakie miałyśmy miny, kiedy okazało się, że dworzec zamknięty jest na cztery spusty?

Basia nam niemal mdlała, więc nie było rady – położyłyśmy ją na ławce, opatuliłyśmy śpiworem i… czuwałyśmy (jak się później okazało – park, w którym koczowałyśmy znajdował się dokładnie przed komisariatem policji). Długo by opowiadać, jak to od 1.15 do centrum zaczęły napływać tłumy żądne rozrywki, jak znajdowały ją już w parku, widząc śpiącą na ławce Basię, jak grupy młodzieży przychodziły prosić nas o różnego typu „rozrywkowe” używki (widać wyglądałyśmy na takie, co mają nadmiar…), jak trzęsłyśmy się z Gosią z zimna przy temperaturze 7 stopni (jak mi Bóg miły, nieczęsto się zdarza, żebym odczuwała zimno, a TAKIE zimno, to już w ogóle…)… Do godziny 3 rano zdążyłyśmy wstąpić jeszcze do co najmniej 5 spelun/mordowni/żulerni (każda odznaczała się swoistym klimatem;)… no dobra, jednej zwracam honor, to była naprawdę bardzo porządna knajpka, nawet mi trochę Stonehenge przypominała), ale z każdej albo nas wypraszano (nie prezentowałyśmy się widocznie jakoś nadzwyczajnie), albo już ją zamykano; dane nam było z Gosią wypić trochę kaw, herbat, coca coli i innych takich (innej rady nie było, jeśli chciałyśmy zostać we wnętrzu „lokalu”)… A mnie kończyła się nadzieja, że dotrwamy do rana…

Zanim ostatecznie o 5 trafiłyśmy do ostatniej knajpki spośród wszystkich, które przyszło nam „zwiedzić” w Lugo, obeszłyśmy centrum górą (po murallas) i wokół murów chyba ze 4 razy, poszłyśmy na drugi koniec miasta sprawdzić, czy przypadkiem dworzec kolejowy nie jest otwarty (oczywiście nie był…), przespacerowałyśmy się w gęstej jak mleko mgle po okolicznym parku (czego tam Hiszpanie nie zostawili… coca cola, alkohole, jakieś kiełbaski z grilla, kanapki…) i… trafiłyśmy do niemal murzyńskiej dzielnicy… A dokładniej, do targowiska, gdzie sprzedawcami byli tylko Murzyni… Dziwnie się czułam, będąc jedną z trzech białych istot wśród tych wszystkich ciemnoskórych, cały czas czułam na sobie ich zdumione spojrzenia… Kiedy po tych wszystkich przejściach trafiłyśmy ostatecznie do ostatniego otwartego „lokalu”, było mi już naprawdę wszystko jedno. Nie przejmowałam się pożerającymi nas spojrzeniami nietrzeźwych Hiszpanów w wieku 16-69 lat, zapomniałam już niemal, jak od plecaka i torby bolą mnie plecy, jak jestem głodna i jak mi zimno… Przed oczami miałam tylko przesuwające się wskazówki zegara, a w głowie odliczałam każdą minutę dzielącą nas od magicznej godziny „8”…

O 6 nie wytrzymałyśmy, wyszłyśmy na dwór i powlokłyśmy się pod dworzec autobusowy. Koczowałyśmy pod nim, przykryte śpiworem, a wraz z nami koczowali wszyscy Murzyni (czułam się już jak wśród starych znajomych)… Był też facet ubrany jedynie w koszulkę z krótkim rękawkiem (powiedzcie mi jeszcze kiedyś, że to JA jestem mors)… I byli jacyś anglojęzyczni, czekający na taksówkę (ciekawy sposób wzywania taxi, swoją drogą… koleś wyszedł na środek ulicy, wypiął tyłek i głośno… pierdnął:] nie będę nawet komentować…)

O 6.50 otworzyli dworzec i świat nagle wydał mi się piękniejszy. Godzinę i dwadzieścia minut później spałam już w najlepsze w ciepłym i suchym autobusie i mknęłam w stronę León… I śniłam o ślicznym szalu, jaki zakupiłam na pamiątkę pobytu w Lugo… :)

León w wielkim skrócie

Wieeele można by napisać także o tym, co działo się w León, ale postaram się to jakoś streścić, bo ten post już i tak niesamowicie długi jest.

Kastylia to rzeczywiście głównie żółtawe, płaskie tereny. Gdzie nie spojrzysz, tam równina, niemal żadnej góry czy pagórka… Zupełne przeciwieństwo Galicji… Dziwnie mi było zwiedzać León i nigdzie się nie wspinać, tylko ciągle maszerować po płaskim… ;)

Miasteczko jest sporo mniejsze od Vigo, ale bardzo urokliwe. Dużo zabytków, tych tradycyjnych hiszpańskich wąziutkich uliczek, niewielkich ślicznych parków… Będę nudna, ale to kolejne klimatyczne miejsce :) Największe wrażenie wywierają: katedra (przepiękne witraże, bogato zdobiony ołtarz…) i San Isidoro (freski zachowane w niemal nienaruszonym stanie, mnóstwo symboliki, coś wspaniałego…). Starałyśmy się z dziewczynami zobaczyć wszystko, co najważniejsze. Na ile tylko pozwalało nam zmęczenie i… jakżeby inaczej – choroba (po nocy w Lugo wrócił mój kaszel, doszedł to tego katar i niewysoka na szczęście gorączka).

Bardzo wdzięczne jesteśmy Justynie, że przygarnęła nas do swojego mieszkanka (poznałyśmy dzięki temu Hiszpankę i Włoszkę – współlokatorki Justyny, a także właściciela jej mieszkania). Dane nam było dzięki niej przeżyć pierwszy botellón (choć może nie taki całkiem tradycyjny, bo odbył się w domu, ale co tam…), poznać dziwne zabawy Hiszpanów, mające ów botellón urozmaicić, a także przekonać się po raz kolejny, że tutejsza ludność ;) kompletnie nie czai polskiego poczucia humoru (choć muszę przyznać, że kawały, które tamtego wieczora opowiadała Gosia, nie śmieszą jakoś szczególnie nawet mnie, więc…).

Zakupiłam w León parę pirackich płytek z muzyką, książkę kucharską, dzięki której już niedługo będę w stanie wyczarować cudeńka z ziemniaków, wspólnymi siłami ugotowałyśmy kilka obiadów (skoro ja w kuchni, to oczywiście MUSIAŁY raz być naleśniki z pieczarkami ;))… A na niedzielnej mszy w katedrze (mówię Wam, takie msze to mają klimat) dowiedziałyśmy się, że jesteśmy „materią” hiszpańskiego kościoła… Szkoda tylko, że biedny ksiądz, który – będąc pod wrażeniem, że na mszy pojawiły się 4 młode twarze – wyraził przy wszystkich swoją radość spowodowaną naszą obecnością w kościele, nie był świadom tego, że mówi o Polkach, a nie Hiszpankach… Widać Polacy materią całego świata, jeśli o kościół chodzi :)

Z wiadomości mniej pozytywnych, Justyna w sobotę zaczęła cierpieć na straszny ból zęba, spuchła cała i zmuszona była poszukać jakiegoś dentysty, co wcale nie okazało się takie proste. Jako, że był to weekend, dostała tylko mocne środki przeciwbólowe, jakieś antybiotyki na tę opuchliznę i tyle… Wybiegnę trochę w przyszłość i zdradzę, że z tym zębem nie będzie zbyt wesoło, czeka ją kanałowe leczenie i kwota 200 Euro (!), którą wyda na całą tą „imprezę”. Dobrze, że zwrócą jej tę kasę z ubezpieczenia…

Z soboty na niedzielę udałyśmy się na spacer po słynnym Barrio Húmedo – takiej dzielnicy, gdzie knajpka na knajpce :) Justa pokazała nam miejsca, w których zawsze szaleje :) Wszystkie mi się podobały, ale Palacio de Salsa to już w ogóle miejsce jak z innej bajki. Nie dość, że całe tłumy facetów ;), to jeszcze niemal wszyscy są z Ameryki Południowej… A na parkiecie bawi się głównie w rytm salsy, merengue, bachaty itp… I albo potrafisz tak tańczyć, albo… porwie Cię ktoś w swe ramiona i nauczy :) Mnie niestety nie było dane spróbować – siedziałam przy stoliku ze szklanymi od choroby oczami, pociągając nosem i kaszląc :(

No i tyle chyba, w dużym (BARDZO DUŻYM) skrócie, jeśli o León chodzi. Dodam jeszcze tylko na koniec, że podoba mi się system w hiszpańskich pociągach – można sobie samemu przestawiać siedzenia (tak, żeby były w kierunku jazdy lub w przeciwnym)… Elegancko :)

M.

P.S. Ciężko mi w to uwierzyć, ale 13. minął dokładnie miesiąc mojego pobytu w Hiszpanii… (stąd między innymi ten botellón ;)).A mnie wydaje się, że to dopiero jakieś dwa tygodnie…