11 października 2006

JAM SESSION

Na uczelni, poza pierwszymi zajęciami z łaciny (na których prawie z krzesła nie spadłam, jak zobaczyłam Daniela – jednego z dwóch studentów filologii galicyjskiej) nie działo się nic ciekawego. Łacina sama w sobie jest za to bardzo pasjonująca, bo wykłada nam ją Don Celso, przeuroczy ksiądz – staruszek, który nie potrafi, albo nie chce zrozumieć, że jego tegoroczni studenci władają językiem hiszpańskim, w związku z czym stara się prowadzić zajęcia wybuchową mieszanką angielskiego, niemieckiego i hiszpańskiego. Nie wszystko przez to rozumiem (bo zrozumieć Hiszpana mówiącego po angielsku to często nie lada wyzwanie), a dodatkowo mam ubaw z zastosowania choćby takiego „before” w miejscu „in front of” (zupełnie odwrotnie niż słynne już In front of Merry Xmas Gabrysia), ale nie jest chociaż nudno…

Wieczorkiem wybrałyśmy się z dziewczynami na jakże długo oczekiwane – głównie przeze mnie – Jam Session (że nie wspomnę już, że w drodze do Jazz Clubu spotkałyśmy… Daniela! Jakie to Vigo małe ;)). Kozaczki oczywiście były [Mamo kochana, jakbyś wiedziała, jaką mam obsesję na punkcie facetów grających na saksofonie, to zrozumiałabyś, skąd potrzeba kozaczków], gwizdy i krzyki skierowane w moją stronę też :]

Koncert jazzowy okazał się niewypałem, bo środowe jam sessions polegają tu na tym, że do knajpy może przyjść każdy chętny, powiedzieć, że umie grać na takim czy innym instrumencie, wyjść na scenę i… dać pseudo koncert… Idea bardzo fajna, bo lubię słuchać „muzyki garażowej” (takie moje durne określenie muzyków – amatorów), ale dziś grał tylko jakiś dziadek. I to na fortepianie. Też mi nowość…

Wieczór być może okazałby się kompletną klapą, gdybyśmy nie poznali Agnieszki i jej lubego. Aga jest Polką, mieszka obecnie w Vigo ze swoim chłopakiem, Hiszpanem, którego poznała podczas jego rocznego pobytu (Sokrates, a jak!) w jej rodzinnym mieście. Hiszpan (nie napiszę imienia, bo nie zapamiętałam, tak było dziwne) włada polskim w takim stopniu, że jestem pod ogromnym wrażeniem. Ale, do meritum przechodząc… Aga i jej ukochany postanowili urozmaicić nam nieco ten pełen rozczarowania wieczór i zabrali nas do jakiejś takiej typowo hiszpańsko-galicyjskiej spelunki. Atmosfera dość rodzinna, właściciele złączyli dla nas stoły, przynieśli w ramach poczęstunku pyszne małe racuszki, a my – za namową nowych znajomych – zamówiliśmy butelkę Likor-Cafe (tutejszy specjał). Pycha było! Jeśli ktoś lubi alkohole pokroju Bailey’s (cholera, czy to się tak pisze?), to polecam serdecznie.

W hiszpańskiej spelunce czas mijał tak miło, że do domu wróciłyśmy po 4.30. I cóż z tego, że o 6.30 czekała nas pobudka, bo w planach wyjazd do Lugo i León, a my jeszcze nawet spakowane nie byłyśmy? Hiszpania to przecież w końcu jest, tu się robi wszystko spontanicznie i bez stresu… I nie sypia się za dużo…:P

Ktoś kiedyś powtarzał mi wielokrotnie „wyśpisz się po śmierci”. Zaczynam w to wierzyć :)