27 października 2006

Pierwsza juerga

Wyszło słońce! Jakże cudownie jest budzić się rano i widzieć promyki słonka za oknem. Nawet po trzech godzinach snu jest to wspaniałe uczucie :) Zwłaszcza, że tu w Galicji nigdy nie wiadomo, jak długo takie luksusy są człowiekowi pisane…

Na uczelni fajnie z dwóch powodów. Numer jeden – udało mi się na gg porozmawiać nie tylko z Mamą, ale też „złapała” mnie tam Marcia… Ech, tak miło poczuć choć troszkę klimat starych dobrych czasów… Powód numer dwa: na zajęciach z hiszpańskiego oglądaliśmy dziś przepiękny, choć arcysmutny „Mar adentro”. Popłakali się prawie wszyscy… I w sumie, to się wcale nie dziwię. Kto widział film, ten zrozumie. Polecam serdecznie, tak by the way…

Do domu wracałyśmy luksusowo, bo podwiózł nas swą bryką Thomas-Francuz (Madzia, jak tu przyjedziesz, to masz już obiecane konwersacje z nim :D). Komicznie musiała wyglądać nasza gromadka – Francuz na czele, a tuż za nim trzy niewiasty, z oczami czerwonymi od płaczu, wciąż jeszcze pociągające od czasu do czasu nosem… Thomas pękał ze śmiechu :) Powiem Wam, że wkurza mnie strasznie kończenie zajęć o godzinie 19, ale dla jednego aspektu zdecydowanie warto – zachody słońca oglądane z tej przeklętej uniwersyteckiej góry są warte każdego wysiłku czy poświęcenia… Wezmę kiedyś może aparat (choć pewnie zapomnę z milion razy, ale do czerwca duuuużo czasu), zrobię zdjęcia, to Wam pokażę… ale to chyba nie jest do oddania na zdjęciu… To TRZEBA PRZEŻYĆ :)

Na wieczór byłyśmy wraz z Gosią (Basia postanowiła zostać w domu) umówione z Leandro. Pierwszy wypad Włocha w Vigo z kimś fajniejszym ode mnie. Mniej gadatliwym może niekoniecznie, choć… no OK., troszkę mniej gadatliwym :) Oczywiście jak to z Gosią, spóźniłyśmy się ciutek na umówione miejsce, ale.. bez paniki, Włosi są jak Hiszpanie, spóźniają się zdecydowanie bardziej, niż Polacy ;) Leandro przybył ze swym kolegą z pracy, Xavim. No i ruszyliśmy do centrum…

Chcąc opisać wszystko, co się działo, musiałabym się chyba rozpisywać bardziej niż mam to w zwyczaju, więc tradycyjnie już dokonam streszczenia. Przeżyłam swoją PIERWSZĄ W ŻYCIU JUERGĘ (ściągnę pomysł z maili Gosi i zdradzę niezorientowanym, że owa „chłerga” to taki typowy system spędzania wieczoru/nocy stosowany przez Hiszpanów. Polega to na tym, że chodzi się od baru do baru, pije i je co nieco w każdym, potem przenosi się do dyskoteki i tam powtórka z rozrywki. Tak mniej więcej. I tak stereotypowo do tej kwestii podchodząc…). Spokojnie kochani, my w KAŻDYM miejscu nie piłyśmy, bo raz że to nie w naszym stylu, dwa że trochę szkoda kasy na same „wyskokowe”, a trzy… że Gosia nie wzięła ze sobą portfela i byłyśmy skazane na moje marne 10 czy 12 Euro… ;)

Xavi nie jest tubylcem, ale mieszka tu już ponad rok, więc zna się na wszelakich knajpkach zdecydowanie lepiej od nas (ciekawe, czy właśnie dlatego Leandro go przyprowadził, czy po prostu bał się mnie i kolejnej Polki jednocześnie?:P). Poszliśmy zatem do kilku naprawdę fajnych miejsc (w tym jedno posiada nader oryginalne siedzenia typu taksówka - CAŁA taksówka, lokomotywa - TAKA PRAWDZIWA, itd…). No, a potem ruszyliśmy na wielką wyprawę po dyskotekach…

Jeśli powiem, że „zaliczyliśmy” z 8, to z całą pewnością nie przesadzę. Dobrze, że tu nie trzeba płacić za wstęp (przynajmniej w zdecydowanej większości miejsc, ale do tych płatnych oczywiście nie chodzimy). Xavi był na tyle miły, że postanowił dostosować się do naszych babskich kaprysów i zachcianek i cierpliwie prowadził nas od jednego lokalu do drugiego. Zwykle spędzaliśmy w większości ok.15 minut, bo przy wejściu witała nas jakaś fajna piosenka, a potem puszczali kompletną sieczkę… Kilka miejsc okazało się całkiem sympatycznych, np. taka knajpka, gdzie puszczają same galicyjskie przeboje… Xavi się bawił wyśmienicie, a ja ze zdumieniem stwierdziłam, że zaczynam się łapać w hiszpańskich wykonawcach ;) Ostatecznie zabawę skończyliśmy w znanej mi już Bola de Cristal. Nie mają tam wyjątkowo świetnej muzyki, no ale nie chciało nam się już zmieniać miejsca po raz enty. Poza tym, w ramach dodatkowej rozrywki, jacyś tubylcy zaserwowali nam pokaz breakdance, więc przynajmniej nie bylo nudno ;)

Zabawę skończyłyśmy zdrowo po 4 rano, come back do domu o 5.30. Czy ja poprzedniej nocy prawie nie spałam? Chyba mi się tylko wydawało ;)

Na koniec muszę napisać jeszcze parę słów o Hiszpanach na dyskotekach. Dziewczyny (zdecydowana większość, choć oczywiście trudno aż tak bardzo uogólniać) przytupują zazwyczaj w miejscu, od czasu do czasu trochę się poruszają, ale nie jest to ruch zbyt ekspansywny. Na mnie, Gosię i Basię patrzą jak na jakieś dzikuski, bo my szalejemy, skaczemy, piszczymy, głośno śpiewamy i potrzebujemy DUŻO przestrzeni :) Chłopcy też na nas początkowo patrzyli trochę z ukosa, ale potem uznali, że bawimy się w fantastyczny sposób :D Hiszpanie zaś są zupełnym przeciwieństwem tłumów Polaków podpierających ściany. Zwracam honor tańczącym mężczyznom z naszego kraju, ale tak szczerze – nie mamy ich znowu aż tak wielu. Hiszpanie WSZYSCY są na parkiecie (poza tymi, co „polują”… ale oni też stoją tylko do momentu upatrzenia „ofiary”, a potem ruszają w tany) i przyznam szczerze, że znakomita większość naprawdę potrafi tańczyć. A są i tacy, na widok których po prostu szczęka opada… ¡VIVA ESPAÑA! :)