26 października 2006

Ratunku, zniknęła mi talia (i to bynajmniej nie kart)!

Tak, tak, moi kochani, wstyd się przyznać, ale niestety tutejszy harmonogram spożywania posiłków dał mi się już we znaki :( Nie czuję się dużo cięższa czy „większa” tak generalnie, ale fakt pozostaje faktem – o czymś takim jak wcięcie w talii przyjdzie mi chyba chwilowo zapomnieć ;) Nie, żebym miała w związku z tym zamiar zmienić swój tryb życia, bo to ciężko byłoby zrealizować, no ale… Macie jakieś pomysły, co z tym zrobić? Opcje są tylko dwie chyba – zacząć ćwiczyć, albo dać sobie po prostu z tym chwilowo spokój… Żadna mi się nie podoba. Znajdę złoty środek – trza będzie częściej ruszyć tyłek na jakąś dyskotekę ;)

Dzień minął bardzo sympatycznie – na uczelnię poszłam dopiero na 16 (bo wszystkie wcześniejsze zajęcia jakoś mi poprzepadały… nie narzekam…), na zajęcia z galicyjskiego. Fajnie się słucha, jak ktoś mówi w tym języku. I nawet rozumiem prawie wszystko (w końcu czytało się teksty z językoznawstwa en galego… „feito” jako „hecho” jest dla mnie zupełnie naturalne ;)). W domu co prawda dopadła mnie mała załamka, jakoś tak wróciły wspomnienia sprzed mniej więcej roku… zrobiło mi się sentymentalnie, niepotrzebnie napisałam pewnego SMSa, bo odpowiedź wcale mi nie pomogła, a wręcz przeciwnie… Na całe szczęście, dziś w Melé była impreza włoska i nie za dużo miałam czasu na zamartwianie ;)

W Melé, jak to w Melé, sporo ludzi się już zna i kojarzy :) Przed wejściem (!) czekał już na nas Piotr Skrzypek, w środku poznane niedawno na uczelni Christina i Veronica (plus jej narzeczony – Bruno z Portugalii :D)… Nareszcie zaczynamy mieć za znajomych rodowitych Hiszpanów :) Jeśli mam być szczera, nie rzuciła mi się w oczy jakaś szczególna różnica w organizacji imprezy, poza rozwieszonymi flagami włoskimi. Ale, czy to takie ważne? Melé opuściłyśmy dość wcześnie, zabrałyśmy Ulę Niemkę, Polaków z naszego uniwerku w Sosnowcu i ich znajomych (Fernando, Pablo, Diego i kogośtam;), Hiszpanów, w każdym razie) i ruszyliśmy potańczyć do Soho. Co tam, że knajpka była opustoszała – cały parkiet należał przynajmniej do nas! ;) Potańczyliśmy do 4 z groszem, o 5 byłyśmy z dziewczynami w domu i rozkoszowałyśmy się luksusem spania 3 godzin, bo o 10 trzeba było pojawić się na „literaturze i kinie”… Jak to było? „Po śmierci się wyśpię”. NO! :)

M.

P.S. Leandro nas dzisiaj „wystawił” – uznał, że jutro musi iść do pracy i w związku z tym nigdzie się z nami nie wybierze. Też bym się ze sobą nie wybrała po tym naszym wtorkowym spotkaniu ;)
P.S.2 Zgubiłam nie tylko talię, ale jeszcze i fleczki do kompletu. I tak oto, moi drodzy, zostałam pozbawiona wszystkich swoich tutejszych kozaczków, czy to wysokich, czy to krótkich… Znów cytując pewnego znajomego – strrrrraszne… (tyle, że ja użyję tych słów bez ironii, bo mam tu teraz dwie zbędne pary butów… a do tego nie mam nic do spódnicy :P No dobra, zostały mi jeszcze jedne półbuty, ale to już tylko na porę nie-deszczową…)
P.S.3 Nie uwierzylibyście nigdy, jak szybko można wnieść na 4 piętro ciężki jak diabli pojemnik z gazem… Pan dostawca (całkiem fajniutki, sporej postury Hiszpan) pobił chyba nawet naszego rodzimego Pudziana… I’m impressed…

1 Comments:

Anonymous Anonimowy said...

kup se hula hop:0 podobno cuda robi z wcieciem

12 listopada, 2006  

Prześlij komentarz

<< Home