24 października 2006

Pseudo-randka z Włochem

Już na samym wstępie uprzedzam tych, którzy spodziewają się dziś pikantnej historyjki, że tytuł dzisiejszego posta ma na celu tylko i wyłącznie małą prowokację – żadnej randki tak naprawdę nie było :)

Na uczelni zajęcia upływały raczej tradycyjnie (czyli dość długo ;)). Jedyną nowością, o której warto wspomnieć, są zajęcia z galicyjskiego. Niestety, Mateo, mamy je z dwiema babeczkami, więc tego Twojego wykładowcy nie będę miała możliwości (przynajmniej w najbliższym czasie) pozdrowić. Dziś były tylko zajęcia organizacyjne… Wydaje mi się, że będzie to ciekawe… Nie nauczę się niestety chyba za dużo, jeśli o sam język chodzi (w sumie, to tego mogę trochę podłapać od tubylców:)), ale poznam sporo kultury, historii, gastronomii… :D

Przechodząc do tajemniczego Włocha… ;) Leandro jest znajomym Macieja, Dagi, Marysi i Jadzi z Granady. Jako, że przyjechał na jakieś 2 tygodnie do Vigo (pracować w pobliskim Porriño), moi wyżej wymienieni znajomi nie omieszkali mu wspomnieć, że mają „swoich ludzi” w tych okolicach ;) I tak oto biedny Włoch dostał mój numer telefonu, zaprezentowano mu moje zdjęcia (tu właśnie miało być, że biedny… Swoją drogą, dowiedziałam się, że Maciej ma w kalendarzu moje zdjęcie w okularach?!? Czyście powariowali?) i obiecano, że w razie potrzeby, chętnie się nim tutaj zaopiekujemy (się znaczy, możemy gdzieś razem wyskoczyć;)). I tak oto w poniedziałek rano dostałam SMSa od Leandro, w którym pisał, że chętnie nas pozna itd. itp… Wstyd przyznać, ale wstępnie miałyśmy znaleźć dla niego czas dopiero w środę (ech, te nasze zajęcia do 19…:( ). Jednak jako, że galicyjski skończyłam wcześniej, postanowiłam spotkać się z nim już dziś, tak asekuracyjnie na godzinkę czy dwie. Dziewczyny niestety nie mogły, więc sama zostałam na placu boju…

Czy muszę mówić, że miałam niezłego stresa? Znacie mnie, jak mam poznać kogoś nowego w taki właśnie sposób, nie czuję się zbyt komfortowo…(zupełnie jak spotkanie z kimś z Internetu… nie znasz praktycznie człowieka, umawiasz się nagle w jakimś miejscu, opisujesz w co będziesz ubrana/y i dochodzi do pierwszego spotkania… brrrr…) A tu jeszcze tym razem to miał być Włoch (w dodatku znajomy znajomych), miałam z nim konwersować po hiszpańsku (a wiecie, że idzie mi to średnio) i… nie miałam zielonego pojęcia, dokąd go zabrać! Fakty są bowiem takie, że nie wychodzimy tu jeszcze póki co za dużo, a jak już wychodzimy, to ciągle w te same miejsca (w najbliższym czasie mamy to zamiar zmienić, bo czuję się niekompetentna jako przewodniczka po Vigo, jako tymczasowy tubylec też niekoniecznie, a mieszkam tu już 1,5 miesiąca), które to z kolei są ładny kawałek drogi od naszego miejsca zamieszkania… Ech, no skomplikowane to wszystko…

Ostatecznie, pomaszerowałam z przyklejonym, nerwowym uśmiechem na umówione miejsce. Poznaliśmy się w sumie bez większych problemów, bo nietrudno wyłowić z tłumu faceta z pomarańczowym szalikiem i takimiż oprawkami :) Na dzień dobry wyszłam na wielkiego kujona, bo jak to tak, nie znać w najbliższej okolicy żadnej fajnej knajpki? Na domiar złego, zaczęło lać, ale tutaj, na szczęście, wykazałam się już dobrą znajomością miasta Vigo i wydobyłam z torebki parasol :D I tak spacerowaliśmy w deszczu pod ramię, ja i Leandro Włoch, w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie można by usiąść i pogadać…:)

Streszczając ten wieczór, bo i tak się już wielce rozpisałam, spotkanie miało być krótkie, a trwało do 23.30. Leandro wypowiadał się może w sumie przez 15 minut, pozostały czas trajkotałam ja (chyba wszyscy wiedzą, jak się teraz czuję? Jak idiotyczna katarynka wypluwająca z siebie tonę głupot na minutę…Norma…). Zostałam zmuszona :) do zjedzenia paru tapas, mile zaskoczona faktem, że zapłacono za moje piwo i te tapas, które – pomimo wcześniejszych zapewnień, że nie jestem głodna – zjadłam… (żeby nie było, chciałam zapłacić połowę rachunku :)) I nawet odprowadzono mnie pod same drzwi domu! Takiej kultury ze strony Włochów to ja bym się nigdy nie spodziewała… A tu proszę, taka miła niespodzianka… Te parę wspólnie spędzonych godzin oceniam bardzo pozytywnie, bo było naprawdę sympatycznie i zabawnie, sporo żartowaliśmy i wcale nie czułam się jak z kimś obcym… Pragnę podziękować w tym miejscu Dadze, Marysi, Jadzi i Maćkowi za daną mi możliwość poznania Leandro i jednocześnie przeprosić, że tak zamęczyłam ich znajomego (pewnie też trochę zniechęciłam do Polaków…). Oczywiście dziękuję też Leandro, że był taki silny psychicznie (w końcu jest psychologiem, może dlatego…) i tyle ze mną wytrzymał (pewnie mu to, Maciej, przetłumaczysz?:))…

No, i tyle… Aaaaa, zapomniałam jeszcze napisać, że do domu też wracaliśmy pod ramię pod moim parasolem, bo znowu padało… Czasem ten galicyjski deszcz do czegoś się przydaje, bo nawet sympatycznie mi tak było, nocą spacerować w ten sposób z przemiłym facetem ;) Jaka szkoda, że mnie dane to jest tylko z kolegami…Tak miło byłoby tak się przechadzać z kimś bliższym sercu…

M.

P.S. Leandro się ze mną założył, że w piątek na imprezie (bo mamy się gdzieś udać, żeby mógł poznać Gosię i Basię) mnie upije… Zna ponoć jakąś „wybuchową” mieszankę ;) Oby mu się nie udało…