05 października 2006

„Koncert jesienny na dwa świerszcze…” czyli skrzypek z Ekwadoru ;)

Na uczelni nuuudy i rutyna ;) Jedyną zmianą jest fakt, że na językoznawstwie pojawiła się jakaś nowa dziewczyna, chyba Hiszpanka, więc jest nas już 3 :) Niby tylko jedna osoba więcej, ale od razu czuję się jakoś raźniej i lepiej :)

Po uczelni dziewczyny skorzystały z całkiem ładnej pogody i wybrały się na plażę, ja zaś miałam w planie króciutką drzemkę (przed imprezą człowiek musi być w formie;)). Oczywiście z drzemki nici, bo robiłam pranie, sprzątałam troszkę w domu, porządkowałam wszelkie wieści od Was itd. Ani się obejrzałam, a dziewczyny były już back home i trzeba było zacząć myśleć o jakichś przygotowaniach do wyjścia (aczkolwiek do północy człowiek ma całkiem sporo czasu…).

W ogóle, to nie miałam się zamiaru wybierać na tę imprezę (mój kaszel zadomowił się na dobre i jest już częścią mnie chyba… Który to już tydzień? Trzeci?), ale jakoś tak postanowiłam się póki co jeszcze nie separować i nie zostawać w domu, skoro tylu ludzi jeszcze nie znamy :) Decyzja była strzałem w 10!

Fakt, że znowu poznałam kilka osób (i wreszcie część z nich to rodowici Hiszpanie:)), niezmiernie mnie ucieszył. To fajne bardzo, jak tak stoisz sobie w jakimś wybranym miejscu niewielkiego przecież w rozmiarach Melé, trzymasz w dłoni darmowe „piwo” (niestety gratis jest tylko jedno, a jego rozmiar jakoś nie powala mnie na kolana ;) Nie to, co u Ciebie, Justynko) rozmawiasz z kimś (w językach różnych, zależy to od rozmówcy i jego umiejętności) i co jakiś czas przychodzi ktoś nowy, zagaduje, dwa całuski na powitanie… Ech, fantastyczne to jest :)

Póki co, jedynymi osobami, z którymi łączą mnie jakieś bliższe relacje są Ula i Ariane (Niemka i Belgijka, przyp.red.). Z resztą zwykle zamienia się parę słów na korytarzu uniwerka albo w autobusie i tyle… No, ale dajmy sobie wszyscy trochę czasu ;)

Imprezka, jak widzicie udana, zamiast wyjść – jak miałam w planie – koło 2, wyszłam sporo po 4, ale cóż… Teoretycznie miał to już być koniec i zwyczajny powrót do domu, ale gdzie tam! ;) Nie wiem (znowu to lenistwo, nie sprawdzę) czy wspominałam Wam o Piotrze, skrzypku (masz, Mateo, pozdrowienia, bo Cię Piotrek pamięta). Piotr jest już tubylcem, mieszka w Vigo od 6 lat i uczy w szkole muzycznej gry na skrzypcach. Spośród całej tutejszej męskiej ekipy (mam na myśli mieszkańców Vigo i okolic) wyróżnia się blond włosami i polską kulturą wobec kobiet. Poznałyśmy go z Gosią, bo przepuścił nas w drzwiach :P Dziś wieczorem (a może powinnam napisać „dziś rano”?) też postanowił pokazać polską klasę i obiecał odprowadzić nas do domu (mieszka blisko nas, więc niby jakoś szczególnie drogi nie nadrabiał, ale gest się liczy i to BARDZO!). No i tak sobie szliśmy, żartowaliśmy, gdy nagle…

„Hej, a może byś nam tak dał nocny koncert skrzypcowy, co? To by dopiero było przeżycie…”. Nie byłabym sobą, gdybym nie wypowiedziała własnych myśli na głos ;) Artysty dwa razy prosić nie trzeba :) Okazało się, że szkoła muzyczna jest nieopodal, Piotrek oczywiście miał klucze… I tak oto, kochani moi, o godzinie 5 rano siedziałam wraz z Gosią i Basią w jednej z sal niewielkiej szkoły muzycznej, słuchając Bacha i innych klasyków w wersji skrzypcowej i fortepianowej… Pięknie było… Przypomniały mi się stare czasy, kiedy to sama też potrafiłam jeszcze okiełznać potwora o biało-czarnych zębiskach (dla niezorientowanych – pianino mam na myśli:P)… No i w ogóle, taka muzyka na żywo, ten klimat pustej i ciemnej szkoły muzycznej, ta godzina, to miejsce, ten kraj… Się zapędziłam :P Ale napisać „było ekstra” byłoby profanacją…

Do domu wróciłyśmy o 6, pobudkę miałam po 8, ale… czy to ważne? Było mi dane przeżyć nocny koncert… :) Ech…