02 grudnia 2006

Tengo problemas con „querer”…

(czyli podwójne znaczenie moich problemów z czasownikiem „kochać”)


Tym, co czytają me wypociny na bieżąco, nie muszę chyba donosić, że ranek spędziłam na porządkach i tradycyjnych już dwugodzinnych plotach z dziewczynami przy śniadanku? :) Dorzucę do tego jeszcze Shreka 2 (tak nam się spodobało wczoraj, że musiałyśmy kontynuować historię…), tym razem w wersji angielskiej, z płytki Gosi :)

Po raz pierwszy udało mi się też dziś wyrwać na maleńkie zakupy… Wczoraj, wracając z wyprawy po chleb, widziałam fajną bluzeczkę w Bershce (Madzia, pamiętasz ten sklep z Barcelony?) i dziś postanowiłam ją przymierzyć… Jakiż pech, że zdążyli mi ją już wykupić :] Znajcie moje szczęście, kochani… W ramach nagrody pocieszenia, przymierzyłam dwie szałowe sukienki, z czego do jednej musiałabym poprosić Mikołaja (tudzież tutejszych Reyes Magos, czyli Trzech Króli – w Hiszpanii to Trzej Królowie przynoszą dzieciom prezenty 6 stycznia) o nowy biust, a do drugiej – o męża ambasadora (bo ta suknia to tylko w komplecie z Ferrero Rocher ;)), no ale zabawa była nawet fajna… Kolczyki za to nowe u Chińczyków zakupiłam… Skorośmy „rodzina”, to co sobie będę żałować? :)

Wieczorem w końcu wyrwałyśmy się z domu. Tzn. ja i Gosia, bo Basia postanowiła odpuścić. Niestety, odpuściło też wiele innych osób i tak oto spędziłyśmy najpierw sporo czasu z samym tylko Alexem przy Crema de Orujo, a potem… Potem się podzieliłyśmy :D Po Gosię wpadł Pablo, do mnie i Alexa dołączył Leandro i każda grupka poszła w swoją stronę :) Ja z chłopakami oczywiście do Quomo i powiem Wam, że dziś byłaby noc pod tytułem „wybieram ciebie, ciebie i ciebie” (w sensie, że na parkiecie poza mną były jeszcze ze 3 dziewczyny może, a reszta to polująco-obserwujący mężczyźni…), gdybym tylko:

a) miała na to ochotę
b) nie była już z dwoma „swoimi” chłopami, których nie chciałam pozostawić samych :)
c) nie musiała non stop się opędzać od nieco już wciętego (tradycyjnie – tacy na mnie zawsze lecą) pana ze sztuczną różą w zębach, który na kolanach prosił mnie o taniec, a potem szczerze gratulował to Leandro, to znów Alexowi takiej cudownej kobiety jak ja :P

Koniec końców, nad ranem spotkałam się w centrum z Gosią, odprawiłyśmy wszystkich chłopów i ruszyłyśmy do domu taksówką… wraz z dwoma Hiszpanami, których zaczepiłyśmy na ulicy :P (coby taniej taksa wyszła…) Siedziałam z przodu, więc nie widziałam, ale Margo mówi, że nawet przystojni byli… :D

Zielonego widziałam przelotnie w Melé, ale inne dziś miejsca do zabawy miałam w planie (knajpkę od Crema de Orujo, żeby nie było). Z Alexem miałam iść do domu na wino, podziwiać i kontemplować mapę Niemiec, ale przybył Leandro… Thomas siedział na imprezie u Francuzów… Pan od róży był na procentach, a mojego nauczyciela tańca nie widziałam od tamtego Pamiętnego Dnia… Chyba za dużo razy wygrywałam w tym roku na wakacjach w kości i karty, bo serio zero szczęścia w miłości…

A tytuł posta? Mam czasem problemy, jak wyznałam Alexowi i Gosi, z „querer” (miałam na myśli odmianę tego czasownika w czasie przeszłym…). Prawda jest jednak taka, że czy to czasownik, czy „kochanie” jako takie… problemy mam i z jednym, i z drugim…

M. jak Miłość (z którą mam problemy:P)