28 października 2006

Karp w październiku i wariacje na temat salsy.

CUDOWNA sobota, moi drodzy, CUDOWNA! Pospałam całe 4 godziny, bo nie dało się więcej – za oknem tak pięknie znów świeciło słońce, że szkoda było to tak po prostu przespać. Poza tym, wczorajsze 3 godziny i te dzisiejsze 4 to już razem 7… Jak na trzy dni, to starczy ;) A dziś wieczorem (ekhm… wychodzimy po północy…) kolejna impreza… No, i kto jest debest? ;)

Pomimo cudnego słonka za oknem, w domu siedziałyśmy do 16 niemal, bo trzeba było trochę posprzątać (mimo wszystko, pożyczyć odkurzacza od sąsiadów już nie zdążyłam, trzeba to będzie w poniedziałek nadrobić… a mówię tak już od tygodnia ponad…), zrobić pranie (trzeba korzystać z naturalnego systemu suszenia ekspresowego), ugotować jakiś szybki obiad (zostałam pochwalona znowu, ponoć smaczne było :D), itp. itd… No, i Basi trzeba było streścić nasze wczorajsze szaleństwa ;)

O 16, jak już wspomniałam, wreszcie wyrwałyśmy się z mieszkania. Gosia – bogini koloru zielonego, ja – nimfa błotna odziana w błękity i Basia – z patriotycznym czerwonym akcentem. Ja – w spódnicy, dziewczyny – w spodniach ¾, wszystkie w bluzkach na ramiączkach, na stopach klapeczki i sandałki… Pomaszerowałyśmy na… PLAŻĘ. A co to mamy? Prawie listopad? Może i Galicja nie jest typową Hiszpanią, ale dzisiaj wybaczyłam jej wszystkie dotychczasowe deszcze… (dotychczas zapomniałam o tym wspomnieć, ale w tym roku mamy tu najbardziej deszczową jesień od 1978 r. To się nazywa mieć szczęście…). W sumie, to żałuję nawet, że nie wzięłam ze sobą kostiumu, bo dałoby się dziś wykąpać i byli tacy, co z tej okazji skorzystali. Nic to, poczekam z pierwszą kąpielą do wiosny :) Już sam fakt, że odziana w letnie ciuszki udałam się dziś nad Wielką Wodę ucieszył mnie na tyle, że nie będę narzekać :)

Poplażowałyśmy trochę, po czym dziewczyny udały się do centrum, celem nabycia nowej ilości gotówki, ja zaś – jak to Matka Mircia, ale tym razem udzielająca się w Vigo… Choć wciąż z Sosnowca ;) – poszłam do Al Campo na zakupy… Maszerowałam tak samotnie wzdłuż ulicy, uśmiechając się do samej siebie coraz szerzej z każdym kolejnym klaksonem ;), czując wszechobecne ciepło (choć słoneczko już niemal zdążyło skryć się za horyzontem) i ciesząc się tym, że tu jestem... Nieświadoma niczego wkroczyłam wreszcie do sklepu i… szczęka mi opadła. Od tego weekendu w naszym kochanym tutejszym „Auchan” można już kupić… CHOINKI, BOMBKI, OZDOBY ŚWIĄTECZNE i wszystko inne, co związane jest z tematyką Świąt Bożego Narodzenia!!! Boże jedyny, mam kupować choinkę, odziana w zwiewną spódnicę i bluzkę, która waży mniej niż, dajmy na to, paczka papierosów czy pudełko zapałek? Tego to ja się w Vigo nie spodziewałam :) Powiedzcie no, czy w naszym pięknym kraju też już sprzedają karpie? ;) A Niemcy jak? Tam w sumie też zaczynają z takimi rzeczami dość wcześnie… Ciekawam bardzo, kto tym razem okazał się lepszy – Hiszpania czy nasi najbliżsi zachodni sąsiedzi?

Cieszy mnie niezmiernie jeden fakt – wszędzie bez problemu można już będzie dzięki temu świątecznemu zamieszaniu zakupić Turrones… Mniam! (tych, co nie wiedzą, co to turrón, znów odsyłam do niezastąpionego Google… Nie będę Wam tu wszystkiego tak niczym na tacy tłumaczyć :P).

***

Matko przenajświętsza! Czy ja już mówiłam, że kocham ten kraj? I że kocham Vigo? Jeśli nie, to teraz mogę już tak powiedzieć! :)

Dziś na imprezę wybrałam się dla odmiany z Basią, która wczoraj zbierała w tym właśnie celu siły. Gosia po wczorajszym i przedwczorajszym odpadła. Ja wciąż jestem tą niby debest ;) Wraz z nami na imprezę udali się Xavi i Leandro (widocznie im się z nami podoba, bo sami zapytali, czy gdzieś dziś idziemy:)). W sumie, to tak nie do końca się z nami „udali”, bo my dwie najpierw same spędziłyśmy trochę czasu w Melé z Ulą Niemką, zaś chłopcy spóźnili się duuuuuużo bardziej niż ostatnio, przyprowadzając ze sobą spory tłumek Hiszpanów – współlokatorów i znajomych z pracy. Leandro dość wcięty był (na tyle, że musiałam go na starcie dzisiejszego maratonu po knajpach prowadzić pod ramię), toteż nie od samego początku dało się z nim normalnie konwersować. Spotkanie zaczęło jednak dość szybko przybierać normalny obrót – rozpoczęła się juerga :)

Przyznam, że początek tej naszej sobotniej knajpowędrówki mnie nie zachwycił. Włóczyliśmy się tą sporą (głównie hiszpańską) ekipą po Vigo, ale tym razem nowe miejsca się nam wcale nie podobały, a te, które proponowałyśmy nie przypadały do gustu reszcie. Postanowiłyśmy się z Basią odłączyć i szukałyśmy trochę na własną rękę, aż znów dołączyła do nas ekipa Leandro. Xavi po raz kolejny stanął na wysokości zadania – uznał, że czas wybrać się w miejsce, które spodoba się nam (mnie i Basi), i że w związku z tym na dziś proponuje Quomo (zapamiętajcie tę nazwę, bo od tej pory jest to dla nas guru imprezowe). Większość ekipy postanowiła się w związku z powyższym odłączyć, a na placu boju pozostałam ja, Basia, Xavi, Leandro i „Czarny”, czyli jeden z ich kumpli (zabijcie, a imienia sobie nie przypomnę)…

Quomo… Quomo okazało się dość zatłoczonym miejscem wypełnionym po brzegi dźwiękami fantastycznej muzyki. Nie wahałyśmy się nawet przez moment – ZOSTAJEMY. Początki nie były łatwe – ludzi było sporo, więc nie dało się nigdzie odłożyć rzeczy i trzeba było z nimi tańczyć. A tak to my z Basią nie możemy pokazać, na co nas stać! ;) Nie minęło jednak pół godziny, a spora część imprezowiczów ruszyła na dalszą wędrówkę po knajpach. Miałyśmy więc nareszcie szansę odstawiać tradycyjny „pokaz”, który Xavi i Leandro przyjęli z największym spokojem. Tylko Czarny był w małym szoku… ;)

Lubicie oglądać musicale? A marzyliście (powinnam chyba zapytać głównie kobiety, ale zapytam ogół, coby nie było żadnej dyskryminacji) kiedyś o tym, by być bohaterem takiego cacka? Ja oczywiście marzyłam i tak właśnie poczułam się dziś w Quomo. W pewnym momencie z głośników popłynęły dźwięki „She’s a lady” (o ile taki jest tego tytuł), a my z Basią rozkręciłyśmy się na maksa… I nagle… mój wzrok padł na podest znajdujący się tuż przed nami. Trzech facetów tańczyło w rytm salsy, byli skierowani w NASZĄ stronę, patrzyli na NAS, machali do NAS zapraszając do tańca… A po chwili zeskoczyli, podeszli bliżej i, nie przestając tańczyć, zaczęli do nas śpiewać słowa piosenki! Wybaczcie, nie jestem w stanie tego opisać tak, jak bym chciała, bardzo trudno oddać magię tej chwili… Jedno jest pewne – nie potrafiłam oprzeć się takiemu zaproszeniu i kilka chwil później tańczyłam już z wysokim przystojnym (choć chyba sporo starszym) Hiszpanem. Nie znam się na salsie, ale nie miało to najmniejszego znaczenia. Mawiają, że jeśli partner dobrze prowadzi, to partnerka zatańczy wszystko. Podpisuję się pod tym wszystkimi kończynami! Tzn. dobra, ja czułam się jak pokraka, ale obserwatorzy mówili, że wyglądało to całkiem nieźle… Piosenka się skończyła, kolejną było coś w rytmach merengue, więc postanowiłam odpuścić… Hiszpan nie dał jednak tak łatwo za wygraną i zaczął mnie uczyć kolejnych kroków… Xavi, Leandro i Czarny stali bezradnie, zostawieni sami sobie, a ja na jakieś pięć minut zapomniałam o bożym świecie… Odnalazłam swoje maleńkie Palacio de Salsa z León!
Zostawiłam Hiszpana, zmęczona tańcem i wróciłam do tych, z którymi przyszłam :) Bawiliśmy się do 6 rano. Czułam się tak, jakby przyprawiono mi skrzydła. Na odchodnym usłyszałam jeszcze, że mam imię równie piękne, co jego właścicielka (szarmanccy potrafią być czasem ci Hiszpanie), i że naprawdę dobrze tańczę (tego może nie skomentuję)… Po powrocie do domu byłam wykończona, ale i tak z nadmiaru wrażeń jeszcze długo nie mogłam zasnąć… W końcu nie codziennie człowiek ma się okazję poczuć jak bohaterka „Grease”…