01 października 2007

Plain White T's - Hey There Delilah

Listening to this song over and over... Crying sometimes, cause it feels so familiar...

And being Delilah...

27 września 2007

Fotolog again :)















Podobno lepsze kilka fotek niz dziesiatki slow... Dlatego zamieszczam :) Wiele, niewiele, nie wiem sama... Tak znowu duzo tych fotek nie pstrykalam, wiec nie mam tez jakiegos niezwykle wielkiego wyboru... Pieknie tu, ale nie jestem szczegolna zwolenniczka robienia zdjec bez ludzi... Poza tym, bez sloneczka (a ono tylko czasem pokazuje swe oblicze), to tak jakos mniej ladnie...


M.

24 września 2007

Dublin...

No i jestem w Dublinie! :)
Podroz minela sympatycznie, mimo godzinnego ponad opoznienia... Poznalam dwie mile panie (jedna z kilkuletnim synkiem), wiec mialam z kim pogadac :) Bylam przy tym niezwykle pomocna (i skromna jak zwykle:P), co niestety przyplacilam spora dziura w zewnetrznej stronie dloni (powoli sie juz goi...).
Poki co nie widzialam jeszcze zbyt wiele z samego Dublina, glownie bowiem siedze w domu z Darragh i nadrabiamy stracone miesiace :) Tyle po angielsku to ja juz dawno nie mowilam... Mimo wszystko, pare razy przejechalam juz przez centrum, mam za soba kilka spacerow i musze przyznac, ze ladnie tu :)
Od jutra (oby nie padalo... poki co pogoda jest b.ladna) planuje zwiedzanie z mapa w reku, to moze i jakies fotki porobie...
Poznalam juz rodzicow, bylo b.milo i mam nadzieje, ze polubili mnie choc troche. Bracia Darragh sa niesamowici... Nigdy w zyciu nie spodziewalabym sie pytania typu 'Co sadzisz o pojawieniu sie w przyszlosci Euro w Polsce?' ze strony trzynastolatka! :)
Przyjaciele... hmmm.. roznie bywa... Z domownikami dogaduje sie srednio, dziala to glownie na zasadzie uprzejmej goscinnosci i tolerancji. Polubilam za to pozostalych znajomych, ktorych dotychczas udalo mi sie poznac i jestem naprawde mile zaskoczona ich podejsciem do mnie. Jak to wsrod przyjaciol, maja wiele tematow, ktorych nie rozumiem, ale niemal zawsze znajdzie sie ktos, kto stara mi sie choc w przyblizeniu nakreslic sytuacje...:)
Wczoraj Darragh zaplanowal cudowna wycieczke... Z niej tez zamieszczam kilka fotek... Bardzo mi sie podobalo to niedzielne popoludnie... Milion mijanych Polakow... I czy moze byc cos lepszego na zakonczenie dnia, jak Fish&Chips, jeszcze w dodatku z sosem curry? ;)
Moglabym tu wiele napisac, moglabym tez postarac sie o ten typowy dla mnie sarkastyczno-ironiczny styl... ale nie za wiele mam na to czasu, wiec pisze tu tylko tak w skrocie najwazniejsze newsy, zeby nie bylo marudzenia, ze o Was zapomnialam ;) Jak tylko znajde wolna chwile, postaram sie napisac cos ciekawego :)
Caluje!
M.
HOWTH:

Jak dotad jedyne wspolne zdjecie... I nie jakos szczegolnie udane... ;)


Port, stateczki i te inne specjalnie dla Madzi :)





Mirella w pociagu ;)

Tego pana chyba przedstawiac nie musze?:)

19 września 2007

Zanim do Irlandii wylecę...

Kochani!
Trzymajcie kciuki, by nie dopadły mnie (tfu!) kolejne choroby zakaźne, niezakaźne, wszelkie złamania, zwichnięcia, skręcenia, oparzenia i wszystko inne, co tylko mnie na wyjeździe przytrafić by się mogło :)
Nie zapominajcie o mnie, bo tym razem wrócę dużo szybciej, niż po ostatnich mych podróżach ;)
Postaram się tu czasem coś skrobnąć, celem sprytnego uniknięcia pisania do Was maili :P, więc co parę dni zajrzyjcie...
SMSy można do mnie pisać ZA DARMO na numer 505 795 690 ze strony następującej http://sms.orange.pl/ tudzież (dla tych, co korzystają), z pomocą naszego nieocenionego GG (nie mylić, proszę, z punktem G!) :)
Kocham, całuję i już tęsknię za Wami. Bądźcie ze mną codziennie myślami... Dalej już nie rymuję, tylko może w końcu się spakuję ;)
M.

03 września 2007

The gift (from God?) ;)

Część już wie, część jeszcze nie – zachorowałam ostatnimi czasy na MONONUKLEOZĘ, tzw. chorobę pocałunków. Skąd się toto przyplątało – nie wie nikt. Czemu mam tak nietypowe objawy – oczywiście, także nikt nie ma zdania... Szczęście w nieszczęściu, że – jak mówi Darragh – stopień śmiertelności jest niski, a śledziona jeszcze mi nie pękła i chyba takich zamiarów nie ma...

Z dnia na dzień nowe niespodzianki – a to gorączka, a to uniemożliwiający przełykanie gigantyczny ból gardła, a to zatkany nos... Od przedwczoraj urocza, dziwnie przypominająca mi niedawno przebytą ospę, wysypka... Znów jestem różowiutko-czerwona na calutkim ciele, tym razem oszczędzono mi jednak głowy i łydek.

Marny mój los, bo już pojutrze miałam wylecieć sobie spokojnie (tzn. w wielkim stresie, no ale...) do Dublina, coby tam się z mym Wiewiórem spotkać... Mononukleoza znacznie pokrzyżowała plany – lot musiałam przełożyć. Moja i lekarzy teraz w tym głowa, bym w ciągu najbliższych dwóch tygodni wyzdrowiała...
A żeby było mi łatwiej, otrzymałam dziś na ozdrowienie „bukiecik” z importu ;) Irlandzki taki :) A co? :)



W tle "salka" szpitalna i część zaledwie mych leków

Czyż nie piękny?

THANK YOU DARLING, THE BEST SURPRISE EVER!!!!!!

02 lipca 2007

Ostatni post?

Mam dziś nastrój niemal idealny na napisanie ostatniego erasmusowskiego posta… I nie wiem wcale, czy napiszę tu już wszystko, co chciałabym napisać, czy zdążę, czy nie zapomnę, czy nie stracę ochoty… Wszystko jedno – spróbuję…

Czy żałuję? - Na pewno nie!!! Ten wyjazd to była chyba jedna z najlepszych rzeczy, jakie mogły mi się w życiu przytrafić (choć mam ogromną nadzieję, że jeszcze choć kilka razy będzie mi dane coś takiego w ciągu swojego żywota powiedzieć). Śmiać mi się chce, jak czytam teraz swe pierwsze posty na tym blogu „ja już nie chcę, ja nie pojadę, chcę zostać w Polsce!”… Tylko ten, co przeżył kilka miesięcy na wymianie typu Sokrates/Erasmus wie, co mam tak naprawdę na myśli… Bo niewykonalne chyba oddać czy to słowem, czy obrazem, czy dźwiękiem nawet to wszystko, czego się w ten sposób doświadcza…

Czy się zmieniłam? - I tak, i nie… Wydoroślałam, przekonałam się, że potrafię, że dam radę, że jak muszę, to się da… Poznałam swą wartość – może niewielką, ale jednak, JAKĄŚ, a to jak dla mnie już i tak dużo… Poznałam dziesiątki ludzi, z której to ekipy z jakąś częścią nigdy nie chciałabym tracić kontaktu… Podszlifowałam język (choć wcale jeszcze dobrze go nie znam!). Stałam się nieco pewniejsza, nieco bardziej zdecydowana (i bardziej uparta:P), zaczęłam starać się osiągać to, na czym mi zależy, a nie poddawać się od razu-jak to miałam w zwyczaju… I nauczyłam się bawić i tańcować… I przytyłam… ;)
Z drugiej strony, nadal jestem tą samą Mirellą, która dużo płacze, dużo się wzrusza, którą zranić niesamowicie łatwo… Która ma huśtawki nastrojów, jest wredna, wymagająca, lubi rządzić ludźmi, ale też lubi im pomagać… Która lubi i nienawidzi ranić… Wciąż jeszcze czasem nie potrafię obronić swego zdania, choćbym go była nie wiem jak pewna… Nadal jestem czasem nieśmiała, choć widać to chyba jeszcze mniej niż kiedyś… Nadal też masochistyczna i sinusoidalna…:) I nadal gadam jak najęta, niezależnie w sumie od tego, jakim językiem się posługuję ;)
Chciałabym znaleźć jakiś złoty środek… Pozostać osobą, którą byłam przez tyle lat, ale jednak zachować też coś z osoby, którą stałam się tutaj, i którą w zasadzie nawet polubiłam…

Czy chcę wracać? - zaboli niektórych – ale i tak, i… NIE! Wiem, że mam do kogo wracać, to z całą pewnością… Ostatnimi dniami jednak, przechadzając się dobrze mi już znanymi zakątkami Vigo, pomyślałam sobie, że na jakiś czas mogłoby to jeszcze być moje miasto… Bo nawet je polubiłam, nawet z tymi jego deszczami, wilgotnością, mgłami, wrzeszczącymi mewami, itd… Życie tutaj jest zupełnie inne (i bynajmniej nie mam na myśli tylko życia a’la student z wymiany), i ta inność w zasadzie w jakimś stopniu mi się podoba i mnie pociąga…
Wrócę jednak, przynajmniej na razie… Bo chwilowo jestem jeszcze na tym etapie życia, kiedy to chcę choć troszkę być jeszcze zależną od ludzi, których kocham…


Spędziłam już 10 miesięcy w zielonej Galicji, w miejscu zwanym Vigo… I choć zostanę tu jeszcze prawie miesiąc, czuję się już nieobecna… Pożegnałam już niemal wszystkich najbliższych mi stąd ludzi… Niedługo przyjdzie pożegnać i miejsca…

Czas zamknąć ten rozdział mojego życia i otworzyć kolejny… Nie lubię nieznanego… Ale wiem już też, że nieznane nie zawsze znaczy gorsze…
Chciałabym, żeby moja pamięć działała lepiej, niż działa… Żebym nie zapomniała zbyt szybko wielu z tutejszych przeżyć, z chwil radosnych i niesamowicie smutnych… Na szczęście, pozostają zdjęcia… I ludzie, którzy – mam nadzieję – nie zapomną… I mi przypomną :)

Dwa buziaki w policzek! Tak po hiszpańsku, po raz ostatni…

Solenizantka dziś, M.

15 czerwca 2007

Uprzejma prośba…

Piii Piii – mój telefon z polskim numerem zasygnalizował kilka dni temu nadejście SMSa. „Zwracam się z uprzejmą prośbą o rychłą aktualizację bloga ;)” – napisała autorka wiadomości… No wszystko fajnie, ale O CZYM JA MAM PISAĆ?

O tym, że już drugi tydzień z rzędu walczę zawzięcie z łaciną, bo nasz kochany ksiądz ma swoją wizję świata i sesji i co rusz to wymyśla nowe zagadnienia do zaliczania?
O tym, że pogoda ładna tylko wtedy, gdy muszę być na uczelni/na egzaminie/na lekcji prywatnej, etc., a jak już mam wolną chwilę, to albo leje, albo pochmurno, albo zimnawo?
O tym, że przytyłam w „pupie” i pasie na tyle (najpierw widać było tylko po wadze, teraz ciało nabrało nowych kształtów), że mieszczę się już tylko w jedne swoje spodnie, a resztę będę zmuszona na dniach dokupić?
O tym, że zepsuły mi się moje kochane klapki (te, co to ze mną pół Europy zjeździły), i że rozpaczam z tego powodu straszliwie, bo muszę pochować je w Hiszpanii?
A może o tym, że pożegnałam ostatnio najbliższego mi tutejszego Erazmusa w postaci Thomasa i teraz tak już pójdzie po kolei, pożegnanie za pożegnaniem?

Nie, nie… Napiszę lepiej o tym, że już niebawem, bo 3-go lipca będę płakać ze szczęścia, bo zobaczę się wreszcie z dwiema przyjaciółkami (szkoda tylko, że reszta nie przyjedzie, ale może to byłaby za duża dawka emocji?)…
O tym, że po raz pierwszy w życiu jestem należycie (choć smarkato) zakochana, w dodatku z wzajemnością, i że prawdopodobnie mogę się spodziewać gościa z Irlandii na początku lipca :)
O tym, że w przyszłym tygodniu szykuje się całkiem sympatyczna wycieczka; będzie znowu wypaśny obiad, prom i w ogóle, fajowo… Byle tylko pogoda dopisała…
O tym, że już niedługo skończą się te wszystkie cholerne egzaminy i zaliczenia, i będę płaszczyć cielsko na plaży, kąpać się w oceanie i zmieniać (tym razem stopniowo;)) kolor skóry na piękny złocisty brąz ;)
No, i może jeszcze o tym, że ten rok w Hiszpanii (który krok po kroku dobiega końca, niestety) był chyba jedną z najlepszych rzeczy, jakie mi się w dotychczasowym życiu przytrafiły (a jeszcze we wrześniu pisałam tu „JA JUŻ NIE CHCĘ DO TEJ GŁUPIEJ HISZPANII!!!”)… Wstyd przyznać, ale zostałabym tu chętnie jeszcze troszkę dłużej, gdyby tylko wszyscy zostali tu razem ze mną… Ale, jako że wyjeżdżają, to wyjadę i ja! ;)

Na koniec dodam tylko, że trzymam mocno kciuki za Maję w anglojęzycznych stronach… Oby Ci się wszystko udało jak należy! Darragh zakochał się w Twoich zdjęciach, moja droga :)

Buziaki do wszystkich przesyłam, jak będę mieć jakieś nowe zdjęcia, to wrzucę… Trzymajcie się, kochajcie mnie dalej i… widzimy się całkiem niedługo!!!

M. jak Majka (to moja nowa ksywa na Castelao:P)

P.S. I co, Asiu, zadowolona? :)

13 czerwca 2007

Prezencik...



Czyzby to byl moj prezent od Boga? :)


07 czerwca 2007

A miał być Joshua…

Moje życie ostatnimi czasy jest tak niezmienne, jak pogoda za oknem. Na zewnątrz upalnie, parno, duszno, człowiek poci się przy najmniejszym wysiłku… Mój żywot zaś kręci się wokół egzaminów (taka ładna ściema, żeby brzmiało, że coś tu pożytecznego robię) i… no oczywiście, Irlandczyka, który zrobił mi papkę z mózgu i zakłócił spokojne i zwykle zbyt wolne bicie mojego serca ;)

Nie dzieje się nic ważnego, o czym mogłabym pisać; nie robimy zdjęć, więc nie mam tu co zamieszczać… Ale jak się już ruszymy w końcu kilka razy na plażę i pięknie opalimy, to pewnie, że będą fotki – będziemy się całemu światu chwaliły naszymi pięknymi złocistymi cielskami, a co?!? :)

Generalnie, dużo odpoczywamy, zbieramy siły na zbliżające się noce imprezowe (zacząć powinny się w czwartek, skończyć koło niedzieli, ale jak będzie – się okaże…) i troszkę się uczymy, bo od czasu do czasu przychodzi dzień egzaminów różnistych… Póki co wyników żadnych nie znamy, więc nie mamy się czym pochwalić :P Ale, dajcie nam nieco czasu ;)

Czekam na wszelkie wieści z Polski (a propos – piszą tu w gazetach o naszej cudnej Teletubisiowej akcji… ależ „dumna” jestem z naszej ojczyzny ;/ ),

Moany Mirella

P.S. Tytułowy Joshua to – dla niewtajemniczonych – wyśniony przeze mnie przed wyjazdem na Erazmusa Anglik, w którym miałam się tu zakochać na zabój… z wzajemnością, rzecz jasna ;)
P.S.2 Widziałam już Shreka 3!!!

31 maja 2007

... i nie ma juz nic...

Dzis mialam ostatnie zajecia na uczelni... Teraz zostaly juz ´tylko´ egzaminy i... KONIEC!

Nigdy nie sadzilam, ze mozna sie smucic z powodu zblizajacego sie konca roku akademickiego, szkolnego, czy jak go zwal... Zwykle ten okres kojarzy mi sie z wielka ulga i radoscia...
W tym roku bedzie inaczej. Beda lzy, bedzie smutek, bedzie mala tradycyjna deprecha... Beda niespelnione (przynajmniej w 90% przypadkow) obietnice, ze sie spotkamy, ze odwiedzimy, ze moze za rok, albo za dwa...
Bedzie do bani...
W przyszlym roku bedzie pewnie podobnie, bo koniec studiow, rozpadnie sie nasza hiszpanskojezyczna grupa, posypia sie znajomosci, kazde pojdzie w swoja strone...
Taka kolej rzeczy, a ja wciaz nie moge sie z tym pogodzic i nie potrafie zaakceptowac faktu, ze tak najzwyczajniej w swiecie byc musi...
Juz cierpie, bo znam daty wyjazdu niektorych znajomych (polowa czerwca... zdecydowanie za wczesnie...)... Nie potrafie o tym nie myslec, nie potrafie skupic sie na maksymalnym wykorzystaniu chwil, ktore nam jeszcze pozostaly...
Mam wrazenie, ze zmarnowalam dane mi tu chwile na udzielanie korepetycji, na pisanie prac (ze na nauke, to napisac nie moge, bo bym sklamala:P), na wszelkie pierdoly, ktore w danym momencie wydawaly mi sie wazne...
Nie wiem, co jeszcze tu napisac (tworze na zywo, siedzac w sali informatycznej)... Czuje sie zgubiona, wypalam sie znowu... Ci co mnie znaja, wiedza doskonale, co wlasnie zaczynam przezywac i przez co przechodzic...
Chce wrocic juz do domu... Ale chce tez byc jednoczesnie w wielu miejscach na swiecie... Chce niemozliwego...
Wybaczcie te smety tutaj, ale musialam choc troche sie wyzalic...
M.
P.S. Dostep do internetu bede miec teraz chyba rzadszy, wiec za wszelkie opoznienia w odpisywaniu i tak dalej z gory przepraszam!
P.S.2 Zeby zamiescic te informacje na blogu, musze pod postem wpisac przypadkowy ciag liter, ktory dyktuje mi komputer... Aktualnie widze slowo ´miedo´ - oznacza strach... Jakis zbieg okolicznosci?

29 maja 2007

(prawie) bezrobotna i (prawie) zakochana…

Korzystając z okazji i mając kilkanaście wolnych minut, a także będąc sprytną i chcąc uniknąć konieczności odpisywania na wszystkie maile z osobna ;), postanowiłam skrobnąć co nieco w temacie nowości na blogu. Ha! Jestem wspaniała :)
Tym razem mniej chronologicznie, a bardziej blokami tematycznymi…

LEKCJE PRYWATNE

W zeszły poniedziałek wyszłam od „Aniołów” z płaczem… Dzieciaki dały mi nieźle popalić, ja na ich lekcje chodziłam ostatnimi czasy zestresowana i w końcu wyszło jak wyszło… Chciałam zrezygnować z tych zajęć, ale Marta – mama trójki diablątek – poprosiła o jeszcze jedną szansę :) Jest trochę lepiej, znów dokonaliśmy małych zmian taktyczno-pedagogicznych… Niemniej jednak, okroiliśmy też nieco to wszystko godzinowo, co oznacza niższe stawki ;)
Małe Murzyniątko okazało się sprytną bestią, ma 7 lat, a całe niemal zajęcia (60minut) prowadzę z nim po angielsku!!! To dopiero komfort :) Bawimy się trochę, trochę się uczymy, czyli jestem taką nauczycielką-babysitter i jak dotąd jest fajnie. Ciekawe tylko, jak szybko się sobą znudzimy ;) Muszę jedynie pamiętać, żeby nie wygrywać zbyt często, jak w coś gramy, bo może dojść kiedyś do rękoczynów ;)
Mój najstarszy uczeń, Aitor, prawdopodobnie dziś właśnie przestał moim uczniem być, bo w tym tygodniu ma jakieś wycieczki, imprezy i takie tam, a od przyszłego już raczej nie będzie mnie potrzebował. Jeśli będę miała mieć z nim jeszcze lekcje – zadzwonią do mnie. Stałam się dziewczyną na telefon po raz kolejny ;)

Jak więc widzicie, powolutku staję się coraz bardziej bezrobotna, co – nie będę ukrywać – nawet mnie cieszy, bo co zarobiłam to moje, a czas wolny na okres sesyjno-wakacyjny JAK NAJBARDZIEJ MILE WIDZIANY :)

OPALENIZNA, POGODA I TE TAKIE…

Pogoda u nas ostatnio absolutnie nie-hiszpańska. Zapowiadano deszcze na cały weekend i końcówkę tygodnia. Nie padało aż tyle, niemniej jednak zdążyłam parę razy wrócić do domu kompletnie przemoczona… Zrobiło się też „chłodnawo” (płaszcz znowu w akcji), czyli temperatury spadły do jakichś 14-18 stopni za dnia…
Aktualnie wygląda na to, że zacznie się polepszać… Choć kto wie, jaka w tej kwestii będzie Wola Boża ;) Niestety, wiele terenów Hiszpanii ucierpiało dość znacznie z powodu tych ostatnich opadów… Galicja jednak na to zbyt górzysta – tu potoki na ulicach robią się tylko na parę chwil, a potem płyną dalej…

Moja spalenizno-opalenizna z 18 maja przybrała już kolory dość znośne i przyjemne dla ludzkiego oka ;) Najbardziej ucierpiała tylna część nóg, która z czerwonej przemieniła się w sinofioletową, by ostatecznie nieco zbrązowieć… Normalnie chodzę dopiero od piątku, czyli nacierpiałam się przez calutki tydzień, kulejąc, mając kompletnie spuchnięte łydki itp…
Najprzyjemniejszą częścią całej tej akcji plażowej jest… schodząca skóra! Ci, co mnie znają wiedzą, że uwielbiam zarówno „obierać” ludzi ze schodzących płatów skóry, a jeszcze większą przyjemność sprawia mi bycie „obieraną”. Możecie więc wyobrazić sobie me szczęście, gdy zaczęły mi się łuszczyć najpierw plecy, a potem obie nóżki ;)
Plecy obierał Darragh, nogi Gosia i Basia… Ogłoszony został nawet konkurs na to, kto zedrze jednorazowo większy płat ;) (takiego czegoś jak długo żyję nie widziałam… Moja schodząca skóra jest cudowna…). Konkurs wygrała Basia, płat został udokumentowany fotograficznie. Niedowiarkom mogę zaprezentować po powrocie do domu, bo zabieram ten kawałeczek ze sobą :P

SUKCES UCZELNIANY ;)

Za osobisty sukces (choć małego wymiaru, to jednak cieszy) uważam swoją pierwszą matrículę de honor (czyli 10). Otrzymałam ją z części egzaminu z… łaciny! :) Niech żyje HIC HAEC HOC y cała ta reszta ;)

KOLEJNY LICENCJAT W WEEKEND

Weekend 26 i 27 maja spędziłam znów na pisaniu pracy (aczkolwiek nie powiem, że – jak to miało miejsce ostatnim razem – nie odchodziłam znów przez 48 godzin od komputera… Bo tu bym skłamała i to zdrowo;))… Tym razem praca była indywidualna, w temacie pedagogiczno-psychologicznym.
Nie napisałam zbyt wiele… Ot, bagatela, 37 stroniczek ;) Fakt faktem, że część na zasadzie „kopiuj-wklej”, niemniej jednak „trochę” twórczości własnej też jest…
Ponawiam swą ofertę na weekendowe prace licencjackie ;)

IRISH MAN, POLISH WOMAN, SPANISH CUSTOM…

„Tytuł” tego podrozdziału pozostanie chyba bez wyjaśnień, bo jest zabawny tylko dla mieszkańców Castelao ;)
W kwestii Darragh jednak… Wrócił w czwartek, od tego czasu widujemy się codziennie, choć nie zawsze są to spotkania szczególnie długie… Wyjeżdża w sobotę, więc nie za wiele czasu nam zostało… Co się będzie działo potem – nie wie tego nikt :) Konkretne pytania proszę słać mailowo, na co dam radę, na to odpowiem :)


No i tyle chyba z ciekawostek… Wrzucam kilka fotek, tak żeby co nieco dla oka też było… Czekam na wieści z Waszej strony, całuję mocno,

M. jak Maybe…

Fotolog :)

Cowparade w Vigo :)
Krow pod dostatkiem... :)
Tak ludzie reaguja na moje calusy...
Ania i Darragh
Dwoch Irlandczykow i Ona :)
´Skórobranie´, czyli Basia zwyciezca konkursu ;)
Sie opalilysmy, to widac :)
Opalona(zjarana?:)) Mirella sie chowa :)


I jeszcze troche wspomnien z Cangas de Onis i Ruta de Cares...
Takie widoczki cieszyly nasze oczy:





Margarita wsrod... margaritas :)






Czyz nie urocza? :)
Przed splywem... (ja a´la wieloryb...)
F.O.K.I. po splywie :)

21 maja 2007

W ramach poprawy…

Obiecałam sobie ostatnio, że mimo braku czasu, będę się starała co nieco napisać chociaż raz w tygodniu… Słowa postaram się dotrzymać…

16.05 – Duuuużo zajęć na uczelni, dodatkowo popołudniowe korepetycje, czyli standard środowy :) Wieczorkiem dziewczyny zorganizowały w naszym mieszkanku kameralne spotkanie kinowe (polsko-hiszpańsko-amerykańskie), ja zaś udałam się na chwilowe pożegnanie z pewnym Irlandczykiem ;)
Było bardzo miło, towarzystwo anglojęzyczne zawsze mi dość odpowiadało… Współlokator Darragh, Steven, jest strasznym jajcarzem i generalnie dobrze dogadujemy się w 3, więc spędziłam ten wieczór naprawdę milusio :) Zwłaszcza, że nocą udaliśmy się na juergę po starej części miasta i przypadkiem zupełnym trafiliśmy na uliczny „koncert” flamenco w wykonaniu grupki Hiszpanów w… dresach!, więc… było i coś dla ciała, i dla duszy… ;)

17.05 – Dzień wolny (związany z językiem galicyjskim, nie wiem jak to wytłumaczyć:)). Pogoda przecudna, ale jakoś nieszczególnie chciało mi się ruszać z domu… Wyleniuchowałam się w łóżeczku za wszystkie czasy. :)

18.05 – Pogoda nadal cudowna, z racji wczorajszego święta - wolne (długi weekend, ulubiony czas Hiszpanów:)), więc tym razem postanowiłam nie odpuszczać - kierunek PLAŻA! Na plażę dostaliśmy się (ja, Gosia i Miguel) w sposób dość wyjątkowy, a mianowicie w samochodzie kampanii wyborczej niejakiego Santi’ego Domingueza… Historia długa, ale w skrócie pomogłam kierowcy samochodu (kobieta, blondynka:P) w uruchomieniu CDplayera, a w ramach rewanżu poprosiłam o podrzucenie nad morze :) Wyprawa się opłaciła – udało mi się nareszcie zaliczyć kąpiel w Wielkiej Wodzie!!! :)
Że już nie wspomnę, że opalanie moje skończyło się wielkim spaleniem tylnej części nóg, aktualnie cierpię i chodzę jak jakaś poskręcana, no ale… Za more less tydzień będę pięknie brązowa, taką przynajmniej mam nadzieję ;)

19.05 – Kolejne urodziny, tym razem solenizantem nasz kochany Janusz. Impreza w połowie (się znaczy koło 3rano) przeniosła się do Quomo, ale ja niestety tę część atrakcji musiałam już odpuścić – moje nogi nie pozwoliły mi na żadne wywijasy… :( Jak to mawia Margo: „cierp ciało jakżeś chciało”… No to cierpię ;)

20.05 – Z wczorajszych 30 stopni zrobiło się nagle poniżej 20, deszczowe chmury groźnie czają się na niebie… Słowem – po pięknej pogodzie ani śladu! Moim nogom jakoś nieszczególnie to przeszkadza ;) Mnie samej zresztą też nie – mam wisielczy nastrój (dlaczego, do cholery, Dublin jest tak daleko?), a do tego przyszedł czas na wkuwanie łaciny (MÓJ BOŻE!)… Żyć, nie umierać! :P

Tyle na dziś, spać idę :)
Całuję i życzę słodkich snów,

M. jak Malkontentka

P.S. Kto mnie zaprasza na polskie piwo 7 sierpnia? ;)
P.S.2 Pozdrawiam mamę Margo, która zawsze mi przez Gosię przekazywała, że jakiś „wzdychulec” się dla mnie znajdzie :) Uwielbiam to słowo… Wzdychulec :)

16 maja 2007

CARPE DIEM…

…czyli wspinaczki, kajaki, tajemnicze liściki, lovelampki i takie tam…


Połowa maja już za nami, a na moim blogu ogromne zaległości… Niewielu co prawda dopomina się uzupełniania, ale jako, że kilka takich jednostek jest – postaram się co nieco zaległości swoje nadrobić (post pewnie będzie dość długi…).

Tak generalnie rzecz ujmując, wydarzyło się tylko kilka spraw na tyle istotnych, by warto było o nich tu wspominać. Na uczelni raczej wszystko OK., zbliża się sesja i moc egzaminów, ale póki co nie myślę o tym – może znów uda się wyłgać z połowy, jak po pierwszym semestrze? :) Nieuchronnie zbliża się też już czerwiec, czyli okres wielkich i płaczliwych pożegnań, ale o tym też póki co staram się nie myśleć za wiele… Moje ostatnie dni płyną pod hasłem CARPE DIEM i niech tak chwilowo pozostanie…

Jak już niektórzy wiedzą (postaram się uzupełnić wszelkie zaległości more less chronologicznie), pewna czwartkowa noc (26.04 dokładnie) zmieniła nieco wygląd mojego tutejszego erazmusowskiego życia… Tradycyjnie, jak to w tych kwestiach bywa, jak się dotąd mną nikt nie interesował, tak jednej nocy stanęłam nagle przed dylematem potrójnym… Tańce w czwórkę są może i przyjemne, ale nie dla takiego spokojnego i wstydliwego dziewczęcia jak ja! ;) Szybka selekcja i tak oto w życiu moim pojawił się Irlandczyk Darragh…
Lovelampki zostały zapalone, potem chwilowo przygasły, teraz od nowa buchnęły całkiem sporym i żywym płomieniem… Jeśli ktoś ma ochotę mnie zapytać, czy związek na cztery tygodnie (D. wyjeżdża z końcem maja) ma jakikolwiek sens – odpowiadam szczerze i zgodnie z własnym sumieniem, że nie ma… Dlatego nie staramy się tego, co między nami, nazywać związkiem… Przygoda Erasmus… Choć to miano chyba nie jest najtrafniejsze…
Zwał jak zwał, jestem póki co szczęśliwa i nieszczęśliwa jednocześnie (nieszczęśliwa z powodu zbliżającego się końca maja) i – tego stara się nauczyć mnie Darragh – próbuję nie myśleć za wiele o przyszłości :)
Niech nie zmylą Was kozaki – zdjęcia zrobione zostało tydzień temu, na partyjce bilarda w domu Darragh i Jego anglojęzycznych współlokatorów :)


28 kwietnia spędziliśmy całą ogromniastą międzynarodową ekipą (5 czy 6 autokarów) w Portugalii, w Porto. Pogoda przecudna, widoki i miasto urokliwe jak najbardziej… Coby szczęścia stało się zadość, zabrano nas do winiarni, była degustacja pysznych portugalskich trunków… Ech… Miło się wspomina :) Na pamiątkę wrzucam kilka fotek :)

Widoczek

The same, ale z bliska :)
Stateczki…

Placyk

Trzy gracje degustujące portugalskie trunki

Od razu widać, że Portugalia :)
Wspominałam coś o naszej małej obsesji Leandrowej?

Dziewczynki pozują przy moście…


… mam swoją „pozę” i ja! :)


1. maja udałam się wraz z Basią, jej znajomymi i Włoszką Irene na małą objazdówkę po Galicji… Tym razem, niestety, pogoda nie dopisała absolutnie, jednak nie popsuło nam to wcale zabawy… Wróciłyśmy mokre, ale jak najbardziej zadowolone, z głowami pełnymi nowoodkrytych miejsc, cudownych widoków i niesamowitych opowieści ze strony Angeles, która całą tę wycieczkę zorganizowała…
Widoczek (jak widać, pogoda taka sobie…)
Kościółek obłożony muszlami
Typowy pomnik a’la Galicja

5 maj – urodziny (nie powiem które, bo się nie powinno publicznie o takich rzeczach wspominać:)) naszej koleżanki Asi. Było bardzo, bardzo miło i ogromnie dziękujemy za zaproszenie na imprezkę!
Trzy odstrzelone polskie kobiety :)
Grupowo (choć to nie wszyscy goście)
Poczwórny buziak (taki przynajmniej był plan…)

Wydarzenie tego dnia – zostanie też chyba wydarzeniem miesiąca, jeśli nie całego wyjazdu (tu wklejam kawałek starego maila, niektórzy mogą więc już pominąć ten fragment):

Otóż wyobraźcie sobie, że znalazłam na podłodze przy drzwiach jakąś małą karteczkę. Zupełnie bez zainteresowania odłożyłam ją na stół kuchenny, byłam bowiem przekonana, że któraś z dziewczyn ją przypadkiem upuściła. W jakieś 8 godzin później, zaciekawiona Basia zaczęła dokładniej przyglądać się temu świstkowi. Oto, co przeczytała (w tłumaczeniu more less, bo nie pamiętam dokładnie):
Hej, jesteśmy studentami z Vigo, Waszymi sąsiadami z bloku naprzeciwko. Bardzo chcielibyśmy Was poznać, więc jeśli miałybyście ochotę się z nami kiedyś spotkać, nasz numer telefonu to… XXX XXX XXX :)
Padłyśmy z wrażenia!!! W sumie, to najpierw wpadłyśmy w panikę, że jesteśmy podglądane (a chodzimy np. czasem nago po mieszkaniu, tańczymy, śpiewamy i się wygłupiamy… a co najlepsze, w momentach największych „odchyłów” machamy zawsze dla żartów do wyimaginowanych sąsiadów za oknem…)… Basia, przerażona, wspominała coś nawet o opublikowanych już zapewne w internecie filmach nas kąpiących się pod prysznicem :) Zaryzykowałyśmy jednak i napisałyśmy SMSa. Odpisali nam, że ich kolega powiedział im, że nasze mieszkanie jest wynajmowane przez 3 studentki z zagranicy, i że postanowili nas poznać… Mamy w planie umówić się na kawę w najbliższym czasie… Zobaczymy, jak sytuacja się rozwinie :)

11-13.05 spędzamy wraz z 25 innymi osobami (znaczy, przepraszam, 22, razem było nas 25 :)) w Cangas de Onis, niewielkiej miejscowości w Asturii. Pogoda spisała się na medal, w równym zresztą stopniu, jak nasza kondycja. Sobotę spędziliśmy na łażeniu po górach (jakieś 16-18km wędrówki), w niedzielę zaś dokonaliśmy wyczynu pod postacią spływu kajakowego… Początkowo kręciłyśmy się z Gosią trochę po rzece (dosłownie i w przenośni), ale suma sumarum dopłynęłyśmy do celu jako jedne z pierwszych, więc jestem z nas dumna :)
Wrażeń multum, cudnych widoków i wspomnień jeszcze więcej… Najwięcej zaś zdjęć, których namiastkę także zamieszczam :) Nie są to może same najlepsze zdjęcia, bo większość musimy spiracić od znajomych, niemniej jednak… :)

No i tak oto, w wielkim skrócie, dotarliśmy do dnia dzisiejszego, 15.05. Dziś wielkie święto Erasmusowców, 20-lecie studenckich wymian międzynarodowych… Zorganizowano nam z tej okazji uroczyste spotkanie, rozdano pamiątkowe koszulki, zaproszono na całkiem niczego sobie obiadek… Popołudnie zaś przyszło nam spędzić na uprawianiu tradycyjnych, głównie starodawnych galicyjskich sportów i zabaw… Całkiem sympatycznie :)

Mam nadzieję, że choć trochę zaspokoiłam ciekawość wszystkich… I jest o czym poczytać, i czym oczy nacieszyć…

Do usłyszenia następnym razem, trzymajcie kciuki za moje słabe serduszko ;)

Całuję,

M. jak Małoczasunawszystko

P.S. Tak żeby mi się nie nudziło za bardzo, mam od przyszłego tygodnia nowe korepetycje (dwie kolejne godziny tygodniowo… co prawda stawka nieco niższa, ale powinno być sympatycznie). Najbardziej cieszy mnie fakt, że będę uczyć… MURZYŃSKIEGO CHŁOPCZYKA!!! :)