30 września 2006

29.09 i 30.09

Nic ciekawego się chwilowo nie dzieje… Piątkowy dzień na uczelni równie ubogi w zajęcia, jak i spokojny (jedyne, co miałam, to tłumaczenie specjalistyczne – pierwsze zajęcia praktyczne… Uczę się, jak wstawiać napisy do filmów, bardzo fajowe:)). Po uczelni obiadek i mała eksploracja miasta – a raczej najbliższych okolic naszego mieszkanka, bo za wiele na ich temat nie wiemy :)

WIELKĄ NIESPODZIANKĘ zrobili mi rodzice, od których dostałam… LIST! No, może nie list, a kartkę (Asia, pamiętasz różową kartkę w motylki, którą kiedyś razem oglądałyśmy, bodajże w Empiku? Tę właśnie dostałam:)).
DZIĘKI WIELKIE!!!

Sobota…tak naprawdę zaczęła się dopiero koło południa (bo dopiero o 12 byłyśmy po śniadaniu, umyte i ubrane… całe rano było plotkowanie, tańce i śpiewy :P). Za wiele do sprzątania nie było – większość porządków robimy na bieżąco. Ogarnęłam co nieco swój pokój, znowu jest śliczniutki (i nadal różowiutk i:P) :) No, i oczywiście wielkie zakupy w Al Campo, bo coś jeść trzeba :)

I tyle… Dziewczyny poszły chwilowo spać, a ja – pilna uczennica :P – odrobiłam pracę domową na metodykę, a teraz piszę to, co czytacie. Za oknem ulewa, a chciałyśmy wieczorkiem iść na spacer… :( Może jeszcze przejdzie… Się okaże.

No, to na tyle dziś.
Ciao!

P.S. Na spacer, owszem, poszłyśmy, bo się wypogodziło. Pięknie tak, móc się nocą przechadzać po ślicznej dzielnicy Casco Viejo… Tak romantycznie…;)

29 września 2006


Poki co wgral sie tylko zamek...






Dorzucam kilka fotek (mam nadzieje, ze tym razem sie uda). Jestem ja, dziewczyny szukajace bogatych facetow w porcie, moj kubek z rosyjskim napisem, plaza i park Castrelos :)

28 września 2006

Sezon parasolkowy?


Jeśli wychodzisz na ulicę i od samego rana widzisz wyrastające wszędzie niczym grzyby po deszczu małe stoiska/kramiki z parasolami, to chyba znak, że zaczyna się pora deszczowa. Nie znam się jeszcze za dobrze na tutejszych zwyczajach, ale coś mi na to właśnie wygląda, że te parasole nie są takie przypadkowe… Cholera, a chciałam się jeszcze wykąpać w morzu…
Nie wspomnę (właśnie to robię:P), że zaczynałam dziś zajęcia o 11, a o 7 rano dostałam SMSa od mamy, w którym pytała mnie, czy dziś też tradycyjnie wstałam o 6.50. Głos w komórce oczywiście nie był wyłączony, a zatem… nie, mamo, nie wstałam o 6.50, ale o 7.05 już owszem :P Ale dziękuję za SMSa mimo wszystko, każdy kontakt mile widziany :)
Nie wspomnę (mam chyba deja vu… Cholera, Sęduś, tak się to pisze?), że na dzisiejsze zajęcia z językoznawstwa miałam do przeczytania ponad 20-stronicowy tekst po GALICYJSKU. Dokonałam tego jednak i nawet co nieco zrozumiałam…! Taki przyspieszony i nie do końca zamierzony kurs Gallego ;)
Wspomnę za to, że miałam dziś pyszną zupkę na obiad (gotowała Basia… co prawda nieco przepieprzyła, ale ja lubię ostre potrawy, a do tego sama też jestem nieźle popieprzona, więc nie narzekam), i że za oknem chwilowo świeci słońce, co cieszy mnie niezmiernie.
Wspomnę też o dwóch podstawowych przykazaniach (może z czasem będzie ich więcej, kto wie…?) Erasmusa w Vigo:
NIGDY nie ruszaj się z domu bez parasola
NIE DZIW SIĘ, jeśli na uczelni leje, a w centrum miasta słońce świeci sobie jakby nigdy nic :) (w końcu z uni do centrum daleeeeeeeeko i sporo w dół;))
Ostatnie o czym wspomnę – imprezujemy dziś w Melé znowu. Serdecznie zapraszamy!!!

27 września 2006

ZIEMNIAKI W TRZECH POSTACIACH


Wygląda na to, że z łaciną może nam się nieco upiec – jest już wysoce prawdopodobne, że zorganizują osobny kurs łaciny dla obcokrajowców. Oczywiście będziemy musieli zdawać egzamin, uczyć się itd., nie że taki lajcik kompletny, ale… jednak co KOMPLETNIE od zera, to kompletnie do zera :) Nadzieja mnie nie opuszcza ;)
Pani lub też Pan profesor od angielskiego wciąż jest postacią zagadkową dla całego uniwersytetu. Ale, jak to mawiają, nie ma tego złego… Poszłyśmy z Gosią na zajęcia z niemieckiego, babka jest supermiła (przynajmniej takie pierwsze wrażenie) i powiedziała nam, że ona rozumie sytuację Erasmusowców, że chcemy w zasadzie kredyty tylko zdobyć tym przedmiotem itd., i że skoro nie pasują nam godziny wyższych poziomów, a niemiecki już znamy, to oczywiście, że mogę chodzić tylko na zajęcia w środy (jedyna godzina, która mi nie koliduje z planem – przyp.red. ;p), a nawet w ogóle mogę nie chodzić! No, i to to ja rozumiem :) Póki co mam ambitny plan wstawania na ten niemiecki (bo to są moje pierwsze zajęcia w środy i mogłabym niby pospać dłużej), bo wdzięczna jestem tej pani za takie potraktowanie nas, a poza tym – podszlifuję podstawy ;) Ich bin, du bist… będzie zabawnie ;) Może to nawet lepsze niż angielski, bo z niemieckim już dłuuuuuuuugo kontaktu nie miałam i nawet takie kompletne podstawy pozwolą mi może odnaleźć te szare komórki, w których znajdują się informacje o Deutschu :)
Dziś miałyśmy z Gosią spotkanie z wcześniej już wspomnianą panią Cabezą. Liczyłam na to, że wyjdę z niego zadowolona i kompletnie świadoma już wszystkiego, co mnie w najbliższej przyszłości czeka. Okazało się, że babka była kompletnie zaskoczona, że już mamy ułożony prawie caluteńki plan… W zasadzie nie powiedziała nam niczego nowego :/ Nawet kredytów ECTS nie potrafiła nam przeliczyć. Kazała nam na oko ilość przedmiotów wybierać :/ Extra wszystko, ale jak wrócę do Polski i się okaże, że mam ich za mało, to nie wiem co zrobię… Póki co o tym nie myślę, teoretycznie mam trochę kredytów zapasu w tym semestrze. Będę się martwić po powrocie :)
A tak w ogóle, to gdy porównuję plan 4 roku w Polsce z tym moim tutaj, to czuję, że będę tu harować ;) te lenie mają znowu dzień wolny i malutko zajęć, malutko… W zasadzie, gdyby nie „hiszpański dla obcokrajowców”, który będzie się odbywał 3 razy w tygodniu i trwał do 19, to też nie mogłabym jakoś strasznie narzekać na ten swój plan. Ale jako, ze jest… Dam radę. Albo, jak woli Gosia – pochytam :)
Na koniec dzisiejszego posta wyjaśniam jego tytuł. Jadłam dziś na uczelni ziemniaki w 3 postaciach, czyli danie składające się z tortilli (bazą są ziemniaki i jajka), frytek i sałatki (nieco przypominającej naszą tradycyjną warzywną, ale z odrobiną tuńczyka). Do tego oczywiście bułeczka. My God, jak można robić taką mieszankę? Ale przyznać muszę, że było bardzo smaczne. I z całą pewnością SYCĄCE :)
Besos,
M.

26 września 2006

PLAZA

Na uczelni jak to na uczelni… A nie, przepraszam, odbyły się dzisiaj wszystkie moje zajęcia, a fakt ten zasługuje chyba na wyróżnienie ;) Byłam też po raz pierwszy na obiedzie w jednej z uczelnianych knajpek :D Nie dość, że jadłam kalmary (smaczne bardzo), to jeszcze w dodatku z – UWAGA – frytkami i ryżem! Dziwnie to tu mają, że takie mieszanki ziemniaczano-ryżowe tworzą, ale cóż… Było mniam mniam :)

Po zajęciach postanowiłyśmy z Gosią wybrać się do pobliskiego parku (jako, że pogoda sprzyjała dziś zdecydowanie). Ostatecznie jednak wylądowałyśmy na… PLAŻY!!! Taki mały spontan ;) Nie będę marudziła, że miałam na sobie bluzkę z długim rękawem, do tego przewieszoną przez ramię niemalże zimową kurtkę, a spodni nie mogłam podwinąć, bo ludzie dookoła zaczęliby chyba pleść warkoczyki :P… wszystko to byłabym w stanie znieść bez jednego nawet jęknięcia, gdyby nie fakt, że pogoda była IDEALNA niemal do KĄPIELI… A ja tego zrobić nie mogłam… :( Nic to, muszę poczekać na kolejną okazję. Nauczona doświadczeniem, zacznę zabierać kostium kąpielowy na uniwerek, a nogi idę ogolić już za moment :P

Na plaży spędziłyśmy kilka dobrych godzin w towarzystwie Polaków, Niemki i Francuzki i było bardzo sympatycznie. Jeśli tylko pogoda się nie popsuje, to pewnie w tym tygodniu jeszcze z raz się nad wodę wybierzemy (i będę pływać, choćbym miała być jedyną pływającą :P), choć w sumie ciężko stwierdzić, czy będzie na to czas, bo zbliża się czwartek, a co za tym idzie – ciąg imprez ;)

W autobusie (nigdy nie zrozumiem, dlaczego tu nie mają biletów miesięcznych… tak mnie boli jazda na uniwerek…) zagadał do nas jakiś Hiszpan, ale mamy nadzieję, że nie spotkamy go już nigdy więcej, bo dziwny jakiś był…

A poza tym, wiecie, same nudy… Co tam jakiś ocean po zajęciach, kalmary na obiad, gadanie z ludźmi z całego świata i te inne… Chleb powszedni!

Besos,

M.

P.S. Bardzo się zdenerwowałam faktem, który zaraz Wam opiszę, więc zdenerwuję i Was, coby mi się choć trochę lżej zrobiło… Zapytałyśmy tak zupełnie przypadkiem tych Polaków z plaży (z Białegostoku są), ile dostali stypendium. I szczęki nam opadły, jak usłyszałyśmy odpowiedź… Za pierwszy semestr dostali 1400 Euro, a za drugi zapłacą im jeszcze 1000 !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Jasna cholera, i gdzie tu sprawiedliwość?? Od dziś już chyba nie będę zadawać takich głupich pytań:/
Fotek kilka Wam tu wrzucam (zamek na piasku to jeszcze z pierwszego wypadu na plaze)

25 września 2006

Taki sobie zwyczajny dzień...

Dziś u mnie jak w tytule tego posta – tak po prostu zwyczajnie. Tradycyjnie już budzik zadzwonił o 6.50, pojechałam na 9 na zajęcia. Żeby nie było jakoś wyjątkowo, część zajęć się odbyła, część nie ;] Jak już wszystko zacznie normalnie funkcjonować, będzie mi pewnie brakowało tych przepadających godzin ;)
Wciąż nie mam zatwierdzonego ostatecznie planu, bo koordynatorów jak nie było w okolicy, tak nie ma (zaczyna mi się już ten mój plan śnić po nocach…:/).

Chora ciutek jestem, po tych sobotnich harcach tanecznych na świeżym powietrzu gardło dało mi się nieco we znaki, ale nie jest źle – mówić wciąż umiem (co z pewnością Gosi było dziś nie na rękę, bo musiała słuchać mojej chyba dwugodzinnej opowieści).

Poza tym u mnie wszystko OK. Z dziewczynami dogadujemy się naprawdę bardzo dobrze (przynajmniej ja to tak odczuwam… Jak im żyje się ze mną – wiedzą tylko one same). Wchodzenie na 4 – i ostatnie – piętro naszego niewielkiego bloku nie powoduje już u mnie zadyszki (ba! Dziś nawet wbiegłam na samą górę bez większych problemów:D Mówię Wam, jak wrócę, to łydki mieć będę stalowe :P). Mój różowy pokój pokochałam już całym sercem i ciągle wypatruję jakichś dodatków pod kolor :) Miałam już na oku lampkę nocną, koc i świeczki, ale póki co szkoda mi kasy na takie gadżety ;) Zwłaszcza, że lampka i koc powinny do mnie dotrzeć pocztą next week – już się nie mogę doczekać :)

Dziś znów na obiad robiłam naleśniki – tym razem na ostro, z pieczarkami. Podobno były pyszne :D Kto wie, może zgłębię przez ten rok jakieś dodatkowe, najlepiej międzynarodowe tajniki gotowania i wrócę do kraju jako idealna kandydatka na żonę, tudzież kurę domową? CV ze zdjęciem ze strony ewentualnych chętnych proszę wysyłać mailem ;p

Kupiłam w sklepie taki mały bajer (ależ to słowo mi się kojarzy… zupełnie jak wcześniej już wtrącone „ba” :)) w postaci lampki do laptopa, podłączanej przez USB. Fajna sprawa, bo siedzę właśnie w łóżku, wokół ciemno, a ja klawiaturę widzę bardzo dobrze … Dla oczu to chyba też zdrowsze, kiedy dookoła nie panuje taka kompletna ciemność. Za 1 Ojro ;) może być.

Na koniec dziękuję wszystkim za „maile indywidualne”, bardzo mnie one cieszą, bo niektóre ploty są pierwsza klasa :) Postaram się w najbliższym czasie skrobnąć do poniektórych coś bardziej osobistego, ale na razie nie za wiele mam takich spraw do opisywania :) Póki co musicie się zadowolić wieściami z bloga (a musicie przyznać, że są dość obszerne:)).

No, to tyle… Post miał być krótki, cholera, a znowu się rozpisałam. Wybaczcie, że to takie nieskładne i nieporadne, ale spałam dziś w nocy tylko trzy godziny, więc to pewnie dlatego (tak sobie to przynajmniej tłumaczę;)).

Buenas noches, czyli dobrej nocy,

M.

P.S. Niech mi ktoś napisze, co słychać u facetów z naszej paczki, bo nie mam żadnych wieści z ich strony :(

24 września 2006

PRZYZWYCZAJAM SIĘ DO SJESTY:)

Niedziela minęła bardzo spokojnie. Spałyśmy gdzieś do 9 (matko, robię się tu dziwna…), potem śniadanko, msza (jak fajnie, że dziewczyny też chodzą do kościoła. Nie liczyłam na to kompletnie, myślałam, że będę skazana na samotne wyprawy tego pokroju)… Padało trochę od rana… Ale już powoli zaczynam się do tego przyzwyczajać ;)

Obiad dziś miałyśmy typowo niedzielny, taki pierwszy w sumie megastereotypowy obiad w Hiszpanii: kotlety z piersi kurczaka, ziemniaki i sałatkę z pomidorów. Pycha było!:) Jak zabieramy się do gotowania wszystkie trzy, to wychodzi nam to całkiem ładnie i zgrabnie, bo każda coś zrobi i idzie dużo szybciej i przyjemniej, bo przy okazji rozmawiamy, śpiewamy i tańczymy… :)

Popołudnie… przespałam!! Zaczyna na mnie działać sjesta :P Cholera, muszę z tym zacząć jakoś walczyć… Być może wynika to stąd, że póki co nie mam dużo roboty na uczelnię, jak trzeba będzie już coś robić, to nie ma zmiłuj, nie będzie drzemania ;)

A teraz mamy już 19 i mam w planie wybyć zaraz do kafejki, żeby Wam te wszystkie informacje zamieścić na blogu. Pozdrawiam i całuję!

M.

P.S. Znam już kod pocztowy – 36 209 (sąsiedzi z naprzeciwka znali, hurra!)

P.S.2 Zadzwoniła dziś do mnie Chrzestna, która – dzięki mojej mamie – zaczęła czytać tego bloga. Wow, robię się popularna ;) Dobrze tylko, że wybrałam blogspot, może chociaż obcy z Polski nie będą tego czytać (w sumie, to i tak by ich to chyba nie interesowało) :) Bo dla rodziny i znajomych jest oczywiście ogólnodostępny :) Dziękuję, Ciociu, za telefon. To była bardzo miła niespodzianka :)

BESOS PARA TODOS (kolejna lekcja hiszpańskiego;) – „całuski dla wszystkich”)

23 września 2006

SOBOTA

Uff,,, i wreszcie nadeszła sobota J A co robi się zwykle w soboty? No oczywiście, sprząta :P Tym razem nie czekała nas już aż taka harówka, jak ostatnio, no bo bez przesady, żeby co tydzień myć okna itp. Każda z nas ogarnęła więc względnie swój pokój, pobuszowałyśmy trochę w kuchni i łazience. Gosia – jedyna odważna – wybyła na balkon (uzbrojona w „maskę” wykonaną z chusty, wyglądała więc jak kowboj) z dywanem z salonu, coby go nieco wytrzepać. Kurzu poszło tyle, że szok… Nie czyszczono go chyba kilka dobrych miesięcy;/
Ponieważ w moim pokoju także znajduje się dywan, postanowiłyśmy pójść przywitać się z sąsiadami z naprzeciwka, a „przy okazji” pożyczyć od nich odkurzacz :) Sąsiedzi okazali się bardzo mili i bez problemu odstąpili nam na krótki czas swój sprzęt sprzątający :) Przynajmniej z nimi będzie się chyba dało normalnie pogadać i poprosić ich o pomoc. Bo nie ze wszystkimi jest tak fajnie…

Nie pisałam Wam jeszcze o tym, zapomniało mi się trochę, ale tuż pod nami mieszka „presidente”, czyli przewodniczący wspólnoty mieszkaniowej. Facet i jego żona są niby dość sympatyczni (pomijając fakt, że mówią do nas po galicyjsku), ale… W poniedziałek przeżyłyśmy ciekawą dość przygodę z nimi związaną. Wchodziłyśmy sobie spokojnie na nasze 4 piętro, wracając z uni. Nagle drzwi na piętrze 3 otworzyły się z impetem, z nich wyskoczył wcześniej wspomniany już koleś i – bez słowa wstępu – zapytał, czy możemy dać mu kopie naszych dowodów osobistych lub paszportów. Widząc nasze zdumione spojrzenia zaczął snuć opowieść o tym, jak to kilka lat temu do jednego z mieszkań wprowadziła się grupa facetów, jakichś takich podejrzanych, bo ciągle znosili do domu i wynosili jakieś pudła i pakunki, jak pewnego dnia przyjechała tam policja, musiała wyważyć drzwi itd… Okazało się podobno, że mieszkanie wynajmowali działacze z ETA i wobec tego nasz pan presidente – w ramach prewencji – chciałby mieć u siebie w domu kopie naszych dokumentów, żeby (w razie, gdyby znów chciała przyjechać policja :D) nie trzeba było znowu wyważać drzwi!! No już to widzę, jak policja patrzy ze spokojem na kopie jakichkolwiek dokumentów i mówi „no, spoko, te trzy z ETA nie są, to my już sobie pojedziemy”…:] Swoją drogą, ciekawe, dlaczego na nas padło takie podejrzenie. Czyżby nasze trzy 30-kilogramowe walizy były jakimś dziwnym i podejrzanym zjawiskiem?:P

Sobotnie popołudnie udało nam się wykorzystać w cudowny sposób. Spotkałyśmy się z Gosi i moją wolontariuszką, Tamarą (która, nota bene, była rok temu u nas na UŚ w związku z wymianą Erasmus). Dziewczyna jest taka jakaś dziwna i bardzo spokojna, albo nie wiem…nieśmiała? Na szczęście, po krótkim czasie przebywania z nami zaczęła razem z nami śmiać się z naszych komentarzy i pomysłów (bo przyznać należy, że my ciągle z czegoś zlewamy). Przypadkiem mniejszym czy większym, trafiłyśmy na jednym z placyków na Festiwal Muzyki i Kultury Świata, gdzie miałyśmy fantastyczną okazję wytańczyć się i pobawić się na całego. Grupa organizująca ten festiwal uczyła ludzi takich jak my, z ulicy:), tańców z różnych stron świata… Postanowiłyśmy się przyłączyć i nie mogłyśmy chyba podjąć lepszej decyzji, bo zabawa była przednia. Raz się tylko trochę zestresowałam, jak przyszło mi tańczyć w parze z panem prowadzącym i wywlókł mnie na sam środek placu, żeby zademonstrować reszcie, jak dany taniec wygląda :) Na szczęście nie poszło mi chyba najgorzej ;)

Potem jeszcze coca cola w knajpce na jednej z malowniczych uliczek Vigo (tradycja z tapas jest cudowna… Jak już założymy tę knajpę w szkole językowej, kochani, to będzie to knajpa, gdzie BĘDZIEMY SERWOWAĆ TAPAS!!) i przyszedł czas na powrót do domu. W domu film do godziny 1.30 (w ogóle, to jeśli się tu chce oglądać jakikolwiek film, to ZAWSZE trzeba czekać do 22, bo wcześniej w TV są tylko wiadomości i takie tam), trochę babskich ploteczek i… lulu! (już wiesz teraz, Mała, czemu nie spałam i puszczałam Ci sygnałyJ).

I tyle znów na dziś, ciao!

P.S. Dziewczyny poznały już prawie wszystkie moje „love stories” :P Ciekawe, kiedy uznają, że jestem szurnięta :P W sumie, to może nawet nie za szybko, bo okazuje się, że choć może na pierwszy rzut oka jesteśmy dość różne, to jednak wiele mamy wspólnego. Np. Robbiego Williamsa same puszczają, nie muszę ich o to prosić :P

P.S.2 Odkrywam kolejne dziwactwa swojej rodziny, albo też innych rodzin (bo nie wiem już, czy to znowu Kurzakowie się wyróżniają, czy to dziewczyny mają dziwne zwyczaje). Czy Wy też myjecie jajka (mówię o takich ładnych, czystych ze sklepu, nie upstrzonych Wiadomo Czym prosto z gospodarstwa :P) przed robieniem jajecznicy itd.?

22 września 2006

STUDENTKA z FILOLOXÍA GALEGA?

Ha! Gordon dał sobie luzu :) Co prawda od czasu do czasu wieje jeszcze trochę, co kilka godzin mamy jakieś kilkunastominutowe urwanie chmury, ale poza tym jest już spokojnie i nie musimy się już martwić o okno w kuchni.

Na uczelni norma – na pierwszych zajęciach nikt się nie pojawił (nie, żebyśmy z Gosią specjalnie wstały na 9 po 3 godzinach spania…). Czas wykorzystałam w bardzo ciekawy sposób – w sali komputerowej ;) Żeby nie było – ściągałam trochę materiałów na językoznawstwo, bo mam już zadaną pracę domową :)

Potem przyszedł czas na łacinę… Chodzimy na nią z Gosią wraz z … filologią języka galicyjskiego!! Zajęcia niby są prowadzone w castellano, ale kobieta mówi tak szybko i niewyraźnie, że nawet rodowici Hiszpanie mają czasem problemy ze zrozumieniem jej. Zapowiada się ostra harówka na tej łacinie (już choćby ze względu na to, że ona nie zacznie z nami od samych podstaw, bo uważa, że coś już powinniśmy umieć – w liceach łacina tu ponoć jest obowiązkowa… A dodatkowo babka ma opinię fatalną i ponoć zawsze kogoś oblewa na egzaminach), ale póki co widzę jeszcze światełko w tunelu, bo ponoć ma być organizowany jakiś kurs łaciny dla obcokrajowców. Staram się więc tym na razie nie przejmować.

Pierwszy rok filologii gal. jest super: na roku są tylko 3 (!!!) osoby, z czego jedna dziewczyna pojawiła się na zajęciach dopiero jeden raz. Pozostałe tłumy studentów to 2 milusich Hiszpanów (żeby było ciekawiej, jeden jest rudy i ma niebieskie oczy:)). Chłopaczki to jeszcze takie, bo jeden ma 19 lat (skończy w grudniu:]), a drugi 20. Jako, że łacina trwała tylko pół godziny, miałyśmy z Gosią w planie pozałatwiać parę spraw, ale zaczęłyśmy gadać z Danielem i Pablo i tak oto spędziłyśmy 1,5h przerwę :D Śmiechu była kupa, gadka typu OWION kompletny (poza Asią chyba nikt nie rozszyfruje… OWION to rozmowy O Wszystkim I O Niczym:)), o polityce, pogodzie, językach obcych, Polsce, Hiszpanii, naszych zwyczajach, o pracy nauczyciela… o matko, o czym myśmy NIE gadali?:) Pablo i Daniel to jak dotąd jedyny pozytywny aspekt zajęć z łaciny :P Tylko proszę nam tu żadnych romansów nie wmawiać, bo PÓKI CO nic się nie dzieje :P Fakt faktem, są pod wielkim wrażeniem naszych umiejętności językowych (ilości języków, jakimi władamy, ale też pochwalili nasz hiszpański:)), ale to jeszcze do niczego nie prowadzi :P

KOCHAM zajęcia z tłumaczenia audiowizualnego (jakkolwiek powinno to brzmieć po polsku), będą chyba najciekawszymi spośród wszystkich, na jakie tu będę uczęszczać. Musimy się z Gosią jeszcze upewnić, ale jedna z wykładowczyń (są dwie) była na 99% u nas na UŚ rok temu i miała taki super wykład o dubbingu, napisach do filmów itp.

Wieczór spędziłam samotnie przed telewizorem, bo dziewczynki padły ok. 18 (zmęczenie poimprezowe dało się im we znaki). Cholera jasna z tą tutejszą telewizją, jak już się zaczną wiadomości, to są na WSZYSTKICH kanałach… jedynie na Euronews dowiedziałam się czegoś o świecie, bo większość tutejszych dzienników omawia głównie sprawy krajowe. Widziałam zdymisjonowanego Leppera i przywróconą do łask Zytę ;) Obejrzałam jeszcze potem eliminacje do tutejszego Idola (respekt, niektórzy mają serio super głosy) i też poszłam spać. A w zasadzie jeszcze nie poszłam, bo właśnie piszę to, co czytacie ;)

I tyle, Kochani, z piątkowego dnia :) Dobranoc

21 września 2006

Odwiedziny Gordona

Niech mi ktoś jeszcze powie, że życie bywa nudne… Przybywa sobie spokojny człowieczek do Vigo, całkiem sporego miasta w Galicji i co go spotyka? Moi drodzy, same rozrywki :) Dziś na przykład od 2 rano wpadł w odwiedziny Gordon. A raczej – na całe szczęście – resztki Gordona. Kim jest ów tajemniczy jegomość? Ni mniej, ni więcej, a… HURAGANEM!

Tak, tak, przyjechałam do Vigo po to właśnie, by właśnie tu wielu rzeczy doznać po raz pierwszy. Nóżki w oceanie już zanurzone, spanie w łóżku, w którym można by się wyspać w trzy osoby wydaje mi się rzeczą najnormalniejszą na świecie, widok portu i odgłosy mew za oknem powoli powszednieją, więc Galicja zaserwowała mi nową rozrywkę, cobym potem nie mówiła, że nic ciekawego się nie dzieje ;) Grasujący w okolicach dalszych czy bliższych Gordon postanowił przed całkowitym wyczerpaniem swej ogromnej energii wpaść na tereny hiszpańskie. I oczywiście rozpoczął swą wędrówkę po półwyspie nie gdzie indziej, jak w Galicji :) Na całe szczęście koleś był na tyle sympatyczny, że zwolnił już nieco z tempa (jedyne 100-160 km/h) i jakichś superwielkich szkód nie wyrządził. Na ile orientuję się z tutejszych gazet i wiadomości, ofiar śmiertelnych nie było (jeśli były, to niewiele, bo póki co nie słyszałam o takowych), naście/dziesiąt/set drzew zmieniło adres zakorzenienia, parę dachów postanowiło spróbować życia na własną rękę pod gołym tylko niebem, trochę domów zostało podtopionych i pozbawionych prądu i takie tam… Nasze mieszkanko przetrwało bez szwanku, ale powiem Wam, że okno w kuchni wielu takich odwiedzin ze strony huraganów by chyba nie wytrzymało, bo rzucało nim dość mocno. Widać Gordon towarzyski facet i chciał wpaść do nas na kawę…

Lało, wiało, a my z Gosią ambitnie wyruszyłyśmy na uniwerek. Podstawówki i część szkół średnich zostało zamkniętych, no ale przecież studenci to twarda rasa jest, im bezpieczeństwa zapewniać nie trzeba :) Przyznam z podziwem, że całkiem sporo ludzi przybyło na teren naszego CUVI (tam właśnie studiuję:)), no ale oczywiście na liście obecnych zabrakło profe, z którą miałyśmy mieć zajęcia od 9 – 11 ;] Żyć nie umierać, tradycyjnie ;)

Po zajęciach (z których tym razem, dziwnym trafem, część się odbyła, ale językoznawstwo np. będę chyba miała zaledwie w towarzystwie wykładowcy i jednej tylko Hiszpanki – jak na lekcjach prywatnych) poznałyśmy z Gosią przesympatyczną dziewczynę z Belgii. Gadało nam się na tyle fajnie, że każda poszła w swoją stronę chyba dopiero po 1,5 h paplaniny :) Gordon na szczęście pomknął dalej, nie przejmując się zbytnio brakiem zaproszenia do naszego mieszkania, więc do domu wróciłyśmy już suche :) Jego powrót planowany jest wstępnie na najbliższe dwa dni, ma się jeszcze ponoć trochę pokręcić po okolicy („pokręcić” ładnie pasuje do huraganu, czyż nie?:)). Zobaczymy jak to będzie, może mu się szybko znudzi i odpuści…

W domu wielka nowina – na wieczór zaplanowane zostało pierwsze nieoficjalne spotkanie Erasmusowców (oficjalne zorganizują nam dopiero z początkiem października). Wszystko byłoby ekstra, gdyby nie fakt, że do miejsca, gdzie ludzie spotykają się najczęściej mamy około 40 minut spacerkiem (w dodatku pod górę – fajna sprawa, takie górzyste tereny, człowiek ćwiczy łydki, że aż miło ;)). Trasa to jeszcze w sumie nie problem. Ale przestaw się tu, prosty człowieku z Polski, na hiszpański system imprezowania. Do baru nie przychodź przed 23, bo ludzie i tak schodzą się dopiero po północy. A potem baw się do białego rana, bo to przecież najnormalniejsza rzecz w świecie, jeśli o czwartki chodzi. Zajęcia w piątek o 9? NO I CO Z TEGO?
Teraz już rozumiem, czemu większość roczników na uczelni ma wolne piątki, albo chociaż zaczyna zajęcia w okolicach 13 :)

Nie posiedziałyśmy w barze Melé za długo (zaledwie do drugiej z groszem, coby po powrocie do domu po 3 trochę jeszcze pospać, zanim o 6.40 zadzwoni budzik), ale i tak miałyśmy okazję poznać chyba z 50 nowych ludzi… Świetne zjawisko. Cudowne chwile. Warto było się wspinać :) Made friends z pewną Niemką, Úrsulą (dla nas już po prostu Ulą:)). Niestety „nasza” Ariane z Belgii nie mogła przyjść. No, i kogo my jeszcze nie poznałyśmy… Jest ekipa 5 facetów z Polski z czegośtam ścisłego pokroju elektroniki, którzy wraz z piątką innych „Erasmusów” mieszkają w 10-osobowym gigantycznym mieszkaniu, są weseli i rozśpiewani Francuzi (ale głównie trzymają się we własnym, francuskojęzycznym sosie i nie zagadują za wiele do innych… Ruda, nie zachwycaj się za bardzo, wesoła i rozśpiewana jest w zasadzie tylko jedna mała grupka :P), jest Czech który nie mówi po hiszpańsku ni w ząb, a właśnie parę dni temu dowiedział się, że jednak zajęcia będzie miał en espańol, a nie po angielsku… Jest multum, multum ludzi… A wszystkich Erasmus jest podobno w Vigo ponad 300. Już widzę to spotkanie oficjalne :) To dopiero będzie jazda!:)

Robi się ze mnie trochę taki towarzyski zwierzak. I powoli przestaję się bać mówić po hiszpańsku :) I potrafię już rozmawiać jednocześnie w 3 językach (opcji NIEMIECKI póki co nie uruchamiam, bo mi mózg chyba wyparuje). Kto wie, może ten wyjazd faktycznie na coś mi się w życiu przyda?

Kończąc tę chaotyczną wiadomość, podaję jeszcze dwie ciekawostki :) :
- śmieciarki jeżdżą tu po ulicach, robiąc multum hałasu, około godziny 2-3 nad ranem… No comments :)
- będąc w tematyce 2-3 rano… Jeśli po ulicach nie szaleje Gordon, a dodatkowo nie pada deszcz, hiszpańska młodzież gra pod moim oknem (i pewnie nie tylko moim) w koszykówkę :] I chyba uwielbiają ten sport ogromnie, bo ciągle w TV można znaleźć jakieś mecze de baloncesto (uczcie się, Kochani, języka za pośrednictwem mojego bloga, uczcie się:))

20 września 2006

O tym, jak to w Hiszpanii z zajęciami bywa…

No i proszę, mamy środę, wstałam na zajęcia na godzinę 10 (bo tutaj w ogóle pierwsze zajęcia zaczynają się dopiero o godzinie 9, co w sumie nikogo dziwić nie powinno, skoro np. w dniu dzisiejszym słońce wzeszło o 8.22, a do 8.50 co najmniej wszystkie latarnie są jeszcze zapalone. A do tego na uniwerek trza około 40 minut jechać autobusem, więc już widzę Hiszpanów wstających na godzinę 8 :)).

Sztuk zajęć planowanych – 4 (dla niezorientowanych: w Hiszpanii wszystkie zajęcia trwają po 60 minut, ale teoretycznie brak przerw między nimi jakichkolwiek; zazwyczaj zajęcia odbywają się w blokach po 2 i albo robi się między nimi króciutką przerwę, albo kończy się jakieś 10 minutek wcześniej ;)).

Sztuk zajęć zrealizowanych – 0!! Na żadnych nie pojawili się wykładowcy! Normalnie gorzej niż w Polsce :P Rozmawiałam z Hiszpanką z pierwszego roku i mi powiedziała, że to ponoć norma, że niektórzy wykładowcy nieco później wracają z wakacji niż powinni… Kocham ten kraj, no serio… Że już nie wspomnę o tym, że uniwersytet w Vigo rozpoczął zajęcia najwcześniej z całej Galicji! Ciekawe, czy nie byliśmy w ogóle pierwsi względem całego kraju :) Wcale bym się nie zdziwiła…

Z planem wciąż nic nie wiadomo, nikt nie ma pojęcia, jak nam przeliczyć tutejsze kredyty za poszczególne zajęcia na nasze ECTSy, więc nie mam pewności, że mam wystarczającą ich ilość, żeby został mi zaliczony semestr w Polsce… Powinnam dowiedzieć się tego już na dniach, jak tylko uda mi się skontaktować w tej sprawie z zaznajomioną ponoć z tematem panią „Cabeza”, czyli „Głową” :)
Trzymajcie też kciuki za to, żeby osoba odpowiedzialna za wykłady z angielskiego na pierwszym roku pozwoliła mi przyjść tylko na egzamin, bo na zajęcia nie dam rady chodzić, a punkty by się przydały :)
Portugalskiego niestety się chyba nie nauczę, bo ŻADNE zajęcia z ŻADNEGO wydziału mi nie pasują, wszystkie kolidują z jakimiś innymi, ważniejszymi niestety zajęciami :( Człowiek się chce dokształcić i zero możliwości… :( Będę chyba skazana na Porto Allegre w Katowicach po powrocie… (Madziu, na francuski też bym nie dała rady, bo jest w tych samych godzinach… Tylko Ty mi pozostajesz w tej kwestii:))
Ogólnie wszystko to, co związane z uczelnią, jest strasznie pokręcone, ale póki co jeszcze mnie to nawet bawi. Obawiam się jednak, czy jakieś (zapewne się zbliżające) deadlines nie zgaszą tego mojego uśmiechu :)

Pogodę póki co mamy z dnia na dzień lepszą. Dziś słońce grzeje niemiłosiernie. Wszyscy jednak nam powtarzają, że „Galicja to nie Hiszpania” i nie mamy się spodziewać wielkich upałów, bo to nie w tej części półwyspu takie numery :) Od jutra, zgodnie z zapowiedziami, ma już lać… Się zobaczy… Jak dotąd wciąż jeszcze zaskakuje mnie widok tubylców – jedni chodzą w klapkach, inni w kozakach po kolana. Zestawienie koszulka na ramiączkach i kurtka z liskiem to chleb powszedni :)

Na koniec wiadomość dnia: Po 3 dniach mamy znowu w domu gaz (tu jest taki system, że odpowiednio wcześniej trzeba sobie zamówić butle gazowe, które są dostarczane do domu… My jednak ani nie wiedziałyśmy, ile gazu jeszcze w naszej butli może być, ani też zapobiegawczo nie zamówiłyśmy jej sobie wcześniej ze względu na ciągłe zamieszanie związane z zakupami, sprzątaniem, poznawaniem miasta itd…I tak oto nadszedł pierwszy dzień zajęć, a z naszych kranów od samego rana płynęła już tylko woda zimna…takie „szczęście” początkującego;)). Możemy więc znów gotować i myć się w ciepłej wodzie! Ale powiem Wam, że przywykłam już nawet do kąpieli a la mors i do tego, że je się tylko śniadania, kolacje i owoce… Dziś zrobiłyśmy makaron z sosem pomidorowym i aż dziwnie mi się to jadło, bo ciepłe było… Zastanawiam się też, czy do kąpieli odkręcać kurek z ciepłą wodą :P

No, to tyle chyba na dziś. Póki starczy mi czasu, będę się starała pisać coś codziennie, a potem zbiorczo powrzucam to na bloga. Zdjęć wczoraj nie udało mi się zamieścić, coś nie działało. Kto wie, może next time?

Dziękuję za wszystkie maile, SMSy, słowa otuchy oraz te, które utwierdzają mnie w przekonaniu, że jednak coś dla Was znaczę :) Love ya all!

Kilka fotek more, jesli o mieszkanie chodzi :) Jak Wam sie podoba?





Wielka Woda, widoki z okna, centrum, uniwerek,,,




Na Uniwerku i widoki na Wielka Wode :)

My room i ja na moim wielkim lozu (zdjecie pierwsze w dzien przybycia, po dwoch dobach podrozy...)





19 września 2006

Dziś mamy wtorek i wreszcie mam zamiar udać się do kafejki, żeby wrzucić Wam na bloga to wszystko, co dotychczas naskrobałam. More news już soon, mam nadzieję. Liczę na to, że po pierwszym dość skomplikowanym tygodniu na uni uda mi się już zaaklimatyzować na tyle, żeby i z kompa móc korzystać częściej :)

Zmieniłam nieco dizajn (:P) bloga, bo potrzebny mi jest teraz jakiś taki z szerszą przestrzenią na tekst (skoro piszę takie długaśne wiadomości)… Może kiedyś znów wrócę do tego starego, jak sprawy się unormują :)

Póki co u nas wszystko dobrze, choć zamieszanie na uczelni ogromniaste, bo ułożenie sobie planu to wcale nie taka prosta sprawa, jakby się wstępnie mogło wydawać… Chwilowo wygląda na to, że udało mi się już tego dokonać, ale nie chcę chwalić dnia przed zachodem słońca… Jak już plan ułożę całkowicie i zostanie zatwierdzony, to Wam tu wrzucę. I zobaczycie, że życie na obczyźnie wcale nie takie łatwe jest :)

Podaję Wam jeszcze nasz adres, gdybyście np. chcieli do nas/mnie czasem napisać :P :

Mirella Kurzak
Avenida de Castelao N°.16, 4°D (można pisać Avda de Castelao)
Vigo
36 209 Pontevedra

To tyle na dziś, ściskam, całuję i wszystkie te inne ;)

M.

P.S. Woda oceanu nie jest mi już obca, weszłam już doń po kostki :) Widok oceanu potrafi spowodować, że człowiek zapomina o wszystkich troskach, trust me :)
P.S.2 Jesli kogos interesuje moj numer hiszpanski, to od dzis wieczorem bedzie aktualny: 34 (kierunkowy do Hiszpanii) i potem 671 220 908
P.s.3 Juz wkrotce wrzuce tu pare fotek, dzis juz braknie mi czasu, wybaczcie

Kochani!

Posty będą się teraz pojawiały chyba nie za często (choć za jakiś czas ta sytuacja może się zdecydowanie poprawić, ale póki co nie obiecuję:)), ale za to postaram się, by były dość obszerne i choć trochę przybliżały Wam moje tutejsze życie. Aktualnie jest niedziela, 8.30 rano, za oknem jest jeszcze szaro (cholerna zachodnia strona świata…). Jak nietrudno się chyba domyślić, w takich warunkach wstaje się niezbyt łatwo nawet mnie :( Jedynym pozytywem jest to, że tuż po przebudzeniu słyszę mewy, a wyglądając przez okno dostrzegam port, statki i… WIELKĄ WODĘ :) Widzę wszystko, of course, jeśli moje „tuż po przebudzeniu” jest po godzinie 8 rano ;).

Jak wiecie, podróż minęła bez większych problemów, latanie samolotami to super sprawa, w życiu już nie wsiądę do autokaru! :P (turbulencje w chmurach są jak roller-coaster trochę ;)) Dałyśmy z Gosią radę przetrwać noc na lotnisku, to nie takie straszne jak się nie jest całkiem samemu. Teraz mamy już sporo doświadczenia i zastanawiamy się, kiedy to powtórzyć :) Nie pytajcie, jak przeżyłam prawie dwie doby na jednej bułce i 0,5l wody mineralnej, bo dla mnie samej jest to niejasne (zwłaszcza, że taszczenie ponad 30 kg bagażu po schodach trochę wykańcza;), a w Hiszpanii w metrze itp. są TYLKO schody, nikt się nie martwi turystami z ogromnymi torbami)… Chyba wpływ adrenaliny i nieznanego. Głód poczułam w zasadzie dopiero w czwartek koło południa…

Na miejscu mały zonk, bo babka od mieszkania powiedziała nam, że ona dla nas za bardzo miejsca nie ma, jako że jej córka przekazała jej, że my przyjeżdżamy tylko na semestr! (po co więc było wysyłać te wszystkie papiery?) Zaproponowała nam spanie w dwójkę w jednym pokoju (no niby dwuosobowym, ale…), nie zmieniając jednak ceny. Chcąc nie chcąc – postanowiłyśmy szukać nowego mieszkania. No i nawet nie tak bardzo długo szukałyśmy. Nie są to może warunki królewskie, ale ja uważam, że całkiem nieźle trafiłyśmy. Mamy do dyspozycji 4 pokoje (każda ma własny + salon), kuchnię, łazienkę (z dużym lustrem, jak w Popradzie!) i dwa balkony (nie tarasy Madziu, ale balkony:P) plus jeden taki zabudowany oknami całkiem. Mnie przypadł – moim zdaniem - pokój najładniejszy; jeden z balkonów wychodzi tylko z mojego pokoju, więc teoretycznie mam go na własność ;) Ściany mam… różowe :D i ogromniaste łóżko, które aż prosi się o szukanie towarzystwa na noc :P Jedyne co mogę zarzucić temu mieszkaniu to brak kołder (chwilowo śpię pod samą tylko poszewką) i jakichkolwiek mniejszych (czytaj nocnych lub takich na biurko) lampek... No, i okna są tylko przesuwane, więc jak już kiedyś postanowię umyć z zewnątrz te z salonu, to możliwe, że się już więcej tutaj nie odezwę ;) Poza tym jest naprawdę fajnie i taniej prawdopodobnie nam wyjdzie niż u tamtej pani, choć to zależy jak nasze zużycie prądu i wody – wyjdzie więc w praniu (mogłoby być jeszcze taniej, gdybyśmy chciały lokatora do salonu, ale uznałyśmy, że skoro u tamtej miałyśmy i tak płacić więcej, to wolimy nie ryzykować z szukaniem kogoś obcego. Najwyżej w drugim semestrze, jak kasy zacznie brakować;)). Jak wyjdzie za dużo – nie będziemy się kąpać :P

Czwartek i piątek minęły głównie na plotkowaniu, rozpakowywaniu, pierwszych zakupach, powolnej eksploracji miasta i załatwianiu najważniejszych formalności. Lokalizację mamy całkiem niezłą, przynajmniej na razie jesteśmy zadowolone :) Zakupy robimy w Al Campo, który jest tutejszym Auchan, więc czuję się prawie jak w domu (ten tutejszy nieco mniejszy jest, ale nie szkodzi… Podobno dość blisko jest też do Carrefour, więc serio jak na środuli). Ceny trochę przytłaczają, ale powoli się przyzwyczajam, a poza tym zawsze wśród wszystkich towarów są te tańsze i te droższe – staram się znajdować złoty środek :) Wkrótce poszukamy też innych sklepów, kto wie, może będzie taniej niż w Al Campo?:)

Sobota upłynęła pod hasłem WIELKIE SPRZĄTANIE. Prawie 5 godzin bez przerwy harowałyśmy w trójkę jak głupie. Nigdy w życiu tyle jeszcze nie sprzątałam :) Umyłam WSZYSTKIE okna (a jest ich tu sporo, nawet liczyć nie będę…). Ale jesteśmy z siebie dumne – teraz jest już w miarę ładnie i czysto, a kolejne porządki zajmą na pewno mniej czasu i pozwolą na dokładniejsze oględziny niektórych zakamarków;) Zjadłyśmy też pierwszy pseudo obiad – naleśniki na słodko (zgadnijcie, kto robił?;) Dziewczyny dzielnie mi pomagały). Piszę „pierwszy” i ”pseudo”, bo tak naprawdę dotychczas jadłyśmy tu późne śniadania (tak ok. 10-11) i kolacje. W międzyczasie ciągle było coś do roboty. Wczoraj jednak postanowiłyśmy spożyć obiado-kolację i wydaje mi się, że przy tutejszym trybie życia tak to już pozostanie: śniadanko, potem jakiś owoc czy coś słodkiego na lunch i ciepła obiado-kolacja. I nawet fajne to, podoba mi się, głodna póki co nie chodzę:) Powiem w tajemnicy, że dzisiaj (niedziela) Gosia chce gotować zupkę porową, więc też może być pysznie :)

Tak ogólnie to tęskno mi trochę, ale nie mam póki co za dużo czasu na siedzenie i rozmyślanie, ciągle jest coś do roboty. Kalendarz i miś stoją tuż przy moim łóżku, tak samo kartki od rodziców i mamy Madzi :) Nad głową mam skoszoną z przedpokoju tablicę korkową i… no oczywiście, ZDJĘCIA (choć w pośpiechu niekoniecznie pozabierałam ze sobą te najfajniejsze) :) Do tego co nieco fotek na dysku i cudowna płytka „żeby zawsze było Ci wesoło” – dzięki Martuś, że mi ją przywiozłaś :) Basia i Gosia bez przerwy muszą o Was słuchać, powoli zaczynają kapować kto jest kim (Asia, Ciebie z surową wątrobą kojarzą :P).

To tyle chwilowo, zaraz znikamy do kościoła, zobaczyć jak msze hiszpańskie wyglądają (kończę pisać tego posta już po śniadaniu). Bawcie się wszyscy w Polsce ładnie, nie zapominajcie o mnie za szybko i piszcie od czasu do czasu jakieś smski (wkrótce będę mieć chyba ten hiszp. numer, to może taniej mi będzie pisać do Was). Całuję i ściskam WSZYSTKICH (rodzinkę, przyjaciół i znajomych:) )

M.

P.S. Nie uwierzycie, ale kupiłam wczoraj (w sobotę) kubek z rosyjskim wierszykiem urodzinowym!! Zaczynam rozumieć, po co nas tym rosyjskim zamęczają na studiach ;)

13 września 2006

Jestem na miejscu, zyje... Jest ok, ale nie mam mieszkania :) Bede dzis szukac. Jak znajde i potem miec bede troche czasu, to tu napisze cos porzadniejszego, a jest co pisac :)

Nie martwcie sie, chyba nie zgine ,) Nie spie juz od 30 godzin, ostatni posilek jadlam wczoraj w poludnie, ale sie trzymam :) Mowilam, ze schudne :P

10 września 2006

Moja tak zwana życiowa szansa:

Wielkie przygotowania do wyjazdu, na który chwilowo straciłam już nawet ochotę... :( Chodzę po domu, płaczę i głośno wszystkich informuję, że „JA JUŻ NIE CHCĘ DO TEJ GŁUPIEJ HISZPANII!!!!!!!!!!!”. Nikt się tym szczególnie nie przejmuje, wszyscy tylko mówią, że będzie fajnie i mam nie marudzić... Pewnie mają rację, ale nawet jeśli – dojdę do tego chyba dopiero za jakiś czas (pewnie dość długi...).

Obcięłam i zafarbowałam włosy, zrobiłam porządek z zębami i oczami... Kupiłam i spakowałam olbrzymią torbę, swoją i tak sporą kolekcję ciuchów powiększyłam o sztuk „kilka”, powypisywałam tony papierków, zrobiłam dziesiątki zdjęć legitymacyjnych, nauczyłam się – choć kosztowało mnie to trochę nerwów - ściągać sterowniki do mojego starego laptopa (znów te zabawy w informatyka:) ), posprzątałam nawet w pokoju i co nieco w swoim życiu... Przez ostatnie dni zrobiłam więcej, niż robię zwykle w ciągu roku :P [Wielkie dzięki dla mojej MAMY w tym miejscu, gdyby nie ona, pewnie do dzisiaj zastanawiałabym się, od czego zacząć swe przygotowania...]

Ale i tak nie czuję się spełniona... Zostawiam tu niemal wszystko i wszystkich, co mi najdroższe... Niektórych nawet być może nie ujrzę już nigdy więcej...

Idę dalej płakać...

06 września 2006

I stało się...


... zostałam okularnicą :)
Co prawda tylko na raty (bo teoretycznie tylko czasami nie widzę ;)), ale jednak... Zmiana dla mnie ogromna i jakoś nie potrafię się póki co przyzwyczaić...
I któż mnie teraz taką pokocha? :P

05 września 2006

Cała Polska... czyli ku pamięci Szczawnicy


Otowąż była gdziebądźto chatynka,
w niej szczęściliła miłośna rodzinka.
I była dzieńpodziennie pora, gdy tatko
czytywał swoim wsłuchiwatkom.
A gdy roztwierał bajubajów księgę
wszystkie czytały tatki na potęgę:
kot - kocórce, trąk - truszce,
pies - piesynku, much - muszynku,
Pompuch - pompolinkom, świń - świninkom,
wszystko to było szczęśliwą rodzinką!
A wiecie dlaczego tak się kochały?
Bo co dzień czytały,
co dzień czytały,
co dzień czytały.

04 września 2006

...

ZALEDWIE cztery dni...

TYLKO sześć osób...

PO PROSTU w Szczawnicy...

A wszystko to znaczyło AŻ TAK WIELE ...