30 listopada 2006

Być kobietą, być kobietą…


… czasem wcale nie jest tak łatwo, o czym przekonałam się dzisiejszego ranka… Wiadoma sprawa, boleści wielkie – i to na tyle, że nie poszłam na uczelnię :( Jak już poczułam się nieco lepiej, odczułam tradycyjną potrzebę bycia pożyteczną i wykorzystałam siły zebrane podczas ponad 12-godzinnego snu na wysprzątanie mieszkania :)


Fajnie się sprząta, kiedy pod oknem pan gra „Camisa negra” na jakichś przenośnych organkach, brzmiących nieco jak katarynka… Hiszpanio, Hiszpanio, wciąż mnie zaskakujesz :) Poza „Camisą…” w naszym mieszkaniu królują dziś tylko dwa przeboje – „She’s a lady” (którą to piosenkę mam dzięki dobroci i zaradności Konrada – wielkie dzięki!) oraz Paulina Rubio i jej hicior „Ni una sola palabra”… Nie wiem, czy powinnam się przyznawać do czegoś takiego, no ale… Zaryzykuję ;)


Tak mi się jeszcze dziś przypomniało, że zapomniałam wczoraj wspomnieć o najświeższej i najbardziej zaskakującej plocie! Otóż, moi kochani, kolega Leandro uznał, że poznani tutaj (w Hiszpanii, nie tylko w Vigo) Polacy zachwycają go na tyle, że ciekaw jest ogromnie naszego kraju. I tak oto Leandro-Włoch składać będzie podanie o trzymiesięczne stypendium doktoranckie w Krakowie!!! Świat naprawdę czasem bywa mniejszy, niż by się mogło wydawać…


Wieczór dnia dzisiejszego (czytajcie: noc) miałam dziś spędzić samotnie (czytajcie: bez Gosi i Basi) w Melé i okolicznych knajpkach, ale nie wyszło – człowiek (czytajcie: kobieta) jednak jak się czuje fatalnie, to już na całego… :( A tak liczyłam na to, że uda mi się samotnie gdzieś wyrwać, i że może dzięki temu nareszcie kogoś „upolować”… :P


Nie wyszło… A „zielony” pewnie był… I czekał…


M. od siedmiu boleści


P.S. Mianem „zielonego” Margo określiła niedawno tego Hiszpana, co to obiecał mi poprawiać moje błędy językowe…

29 listopada 2006

„Chińczyczki”

Nareszcie ujrzeliśmy dziś w Vigo słońce! Aż trudno uwierzyć w to, że cały dzień nie padało :) Jestem zachwycona…:):):)

Na uczelni w większości nudy, poza takim maleńkim detalem, że nie mieścimy się już powoli przy jednym stole, kiedy idziemy jeść ze swoimi znajomymi… A stoły są naprawdę duuuuuże ;) Cieszą mnie takie drobnostki, bo zaczynam się tu naprawdę czuć już w miarę swojsko… Witają mnie uśmiechem panie na jadalni, babeczka z kafejki, wielu studentów mówi mi „cześć”… Niby takie drobnostki, ale… znacie mnie, pewne głupiutkie rzeczy dają mi często sporo radości :)

Wieczorkiem, po hiszpańskim, jak za starych dobrych czasów wybrałyśmy się (choć bez Basi, bo ma jutro kolosa i chciała się jeszcze pouczyć) do Thomasa-Francuza (PIESZCZOCH to nowe polskie słowo, jakie Tom posiada w swym zasobie słownictwa). Rozczulił mnie dziś bardzo stwierdzając, że ciekaw jest jak będzie wyglądał drugi semestr, kiedy to nie będziemy się już widywać na uczelni (on studiuje prawo i widujemy się tylko na kursie hiszp.)… Widocznie myśli o nas czasem, skoro przychodzą mu do głowy takie pytania. Skoro myśli i się martwi, to pewnie nas lubi. A skoro lubi, to ja się cieszę :) Don’t worry, Thomas, we’re gonna make it! :)

Niespodzianką dnia okazała się kartka świąteczna (!) z Nowej Zelandii… Chyba nie muszę tłumaczyć, od kogo?:)

Na koniec wyjaśniam sprawę tytułu dzisiejszego posta: pan, który przyniósł nam dziś butlę z gazem, spojrzał na nasze „kapcie” (mamy wszystkie klapki, takie more less plastikowe) i śmiejąc się rzekł „¡Cómo los chinos!” (co oznacza „Jak Chińczycy”)… No cóż, zapomniałam już w sumie, że tutaj fakt posiadania specjalnego obuwia do chodzenia po domu zazwyczaj ludzi zaskakuje…

W ten oto właśnie sposób trzy Polki tymczasowo mieszkające w Hiszpanii zostały porównane do Chińczyków :) A dlaczego „Chińczyczki”? Mój Dziadek mówi tak czasem na Chinki i słowo to wydaje mi się tak urocze, że postanowiłam go tu użyć :) [Jak widzisz, Asiu kochana, będziesz mieć w Sosnowcu „skośnooką konkurencję” po moim powrocie ;) Będziemy bardziej rodziną, niż miało to miejsce dotychczas…]

Pozdrowienia przesyłam, saionara i ping-pong!;)
M.

28 listopada 2006

Wiadra i gazety.

Jako, że nic ciekawego się dziś nie wydarzyło (trudno, żeby było megaciekawie, jak człowiek ma zajęcia od 9 do 18 z jedną tylko jednogodzinną przerwą…), postanowiłam opisać tu dziś króciutko metody antypowodziowe, jakie stosuje się na naszym kochanym CUVI.

Otóż, moi kochani, nie tylko w Polsce stykamy się na co dzień z mniejszymi czy większymi absurdami… Bo czyż może być coś bardziej „logicznego”, niż podkładanie dziesiątek plastikowych pojemników, wiader i rozkładanie gazet w miejscach, gdzie LEJE SIĘ Z DACHU? (w toaletach, bardzo zresztą ładnych, wiader ani tych innych się nie podkłada… Jak ma się trochę szczęścia, to poza załatwieniem spraw w tym miejscu oczywistych, można się dodatkowo załapać na darmowe mycie pleców lub pranie dolnej części nogawek spodni) Wierzcie lub nie, ale takich miejsc na naszej uczelni są dziesiątki… Konkluzje? Uczcie się, rodacy moi kochani, jak się pewne rzeczy załatwia na zachodzie :]

A tak by the way, to jeśli dotychczas uważaliście polskie budownictwo za niezbyt udane/logiczne/sensowne/mądre/ładne/estetyczne/praktyczne/dobrze przemyślane (niepotrzebne skreślić) – zapraszam do naszej kuchni, a konkretniej zabudowanego balkonu, na który się z kuchni wychodzi. Nie za bardzo wiem, jak to opisać, więc postanowiłam zamieścić zdjęcie… Dodam tylko, bo fotka chyba nie oddaje całego klimatu, że przez DZIURSKA, które są dookoła tych rur nieomal wpadł do nas ostatnimi czasy z wizytą wróbelek… Czy muszę nadmieniać poza tym, że lodowaty wiatr wpada bez jakichkolwiek zapowiedzi, w prezencie przynosząc sporo wilgoci?

Hiszpanom gratulujemy pomysłowości :)

Besos,
Dumna z Polskiego Narodu M.


Nic dodac, nic ujac...

27 listopada 2006

Nie lubię poniedziałków…

… a już w szczególności ich nie lubię, gdy leje od rana do wieczora… Wkurzające to już jest, naprawdę, wracać w przemoczonych butach i mokrych jak tuż po wyjęciu z pralki spodniach (bo przy tutejszych wiatrach parasol nie daje za wiele). I to wracać do mieszkania, w którym poziom wilgotności nie ustępuje ani na krok temu zewnętrznemu (w sobotę np. było ponoć 94%)… Pranie schnie prawie tydzień (o ile w ogóle schnie), do poruszania się na zewnątrz przydałby się kajak, bo nie ma już ulic i chodników, tylko rwące potoki, a widok wraków parasolek porzuconych gdzieś na chodniku czy trawniku jest już na porządku dziennym…

Czy ktoś ma na tyle dobre wtyki Tam na Górze, by był w stanie załatwić zakręcenie kurków nad Vigo? Będę wdzięczna…

Mokra M.

P.S. Mimo wszystko, rozczulił mnie ostatnio widok przyulicznych drzewek z pięknymi różowymi kwiatami. Jak to możliwe, że tu jeszcze teraz coś kwitnie???
P.S.2 A propos różowego koloru… Dostałam od Mamy i Taty kolejną kartkę „do kolekcji w moim pink-roomie”. Podoba mi się ta obsesja w Waszym wykonaniu, Kochani :)

26 listopada 2006

Zimno...

Zimniutko się robi, kochani, zimniutko… To znaczy, na dworze nie jest jakoś fatalnie, ale we własnych czterech ścianach nie zawsze jest już super komfortowo. Pociesza mnie fakt, że ja do zmarzlaków nie należę, ale wyobraźcie sobie, co muszą przeżywać Gosia czy Basia, skoro nawet ja czasem odczuwam tu chłód ;)

Na obiad dziś pyszna pizza w wykonaniu Margo (zrehabilitowała się dziewczyna po tym zeszłotygodniowym „wybryku” ;)). Człowiek najedzony to człowiek szczęśliwy, więc dzień minął całkiem sympatycznie. Tylko roboty na uczelnię niestety miałyśmy sporo, co uniemożliwiło nam spełnić marzenie Leandro-Włocha na dziś, jakim było spotkanie się z nami… No cóż, bywa…

25 listopada 2006

Baiona, nieco Portugalii i Quomo by night…

Dzień JAK NAJBARDZIEJ CUDOWNY. A może powinnam napisać, że i dzień, i noc były równie fantastyczne? Ech, sami się zaraz domyślicie, co i jak powinnam napisać :) Będzie dziś dłuuuuugo, coś czuję… Tych, co mają coś pilnego do roboty w najbliższym czasie, zapraszam do lektury w późniejszym terminie ;)

O 11 wyruszyliśmy na drugą już wycieczkę organizowaną przez nasz uniwerek. Nie ma ich może zbyt wiele (choć jedna póki co, niestety, przepadła), ale mają jeden niezaprzeczalny plus – są darmowe :) Dziś w planie Baiona, Santa María de Oya i maleńka cześć Portugalii – Valença do Minho.

Nie wiem, jak to możliwe, Bóg chyba po prostu nad nami czuwa, ale przez caluteńki dzień nie spadła ani jedna kropla deszczu, a słońce świeciło niesamowicie. No dobra, przez 3 minuty lało, ale akurat wtedy byliśmy w autokarze, a poza tym dzięki tej ulewie mieliśmy piękną tęczę nad oceanem :) Wszelkie prognozy pogody zawiodły – dziś miał być jeden z najbrzydszych dni… A tu taka niespodzianka, no proszę :)

Baiona to urocze miasteczko, ale niestety nie mieliśmy zbyt wiele czasu na jego zwiedzenie. Trzeba tam będzie jeszcze wrócić, bo stara część miasta wydała mi się warta zobaczenia. My zdążyłyśmy tylko zebrać małą ekipę znajomych i wejść na śliczne zielone wzgórze, skąd rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok (ależ tam wiało… o matko jedyna…) :) A w dole, jakby nigdy nic, dryfowała sobie zacumowana w porcie replika Pinty Kolumba (dokształciłam się trochę, bo okazało się, że Kolumb wracając z Ameryki przybił właśnie do Baiony!)…

Potem przyszedł czas na obiadek… I teraz sami powiedzcie: wiecie, że na wycieczkę udało się 170 osób, że wycieczka sama w sobie jest darmowa, a przewidziany poczęstunek także ma być gratis… Czego więc się spodziewacie? Mogę zapewnić, że z całą pewnością nie tego, co zostało nam dane! Megawypaśna restauracja nad samą Wielką Wodą (skąd też mamy chyba najpiękniejsze zdjęcia dnia), a na obiad: danie pierwsze – mariscos (nareszcie spróbowałam pulpo a’la galego, czyli gotowanej ośmiornicy), empanady, krokieciki, roladki i Bóg jeden wie, co jeszcze; danie drugie – mięcho, ziemniaczki, warzywka… Do tego na zakończenie pyszne ciasto (podróba naszego sernika, ale jednak co polskie ciasta, to polskie ciasta…) i kawa… Plus oczywiście wszelkie napoje, czy to alkoholowe, czy nie… Czegóż chcieć więcej? No chyba tylko odrobiny ciszy i robienia mniejszego „bydła”, bo grupa z Ourense dała popis swoich możliwości wokalnych…;/

A ja niby znowu miałam przejść na dietę… ;)

Na koniec dnia, udaliśmy się do maleńkiej portugalskiej mieścinki, Valençy do Minho. No cóż, gdybyśmy dysponowali choć dwiema godzinami czasu wolnego, może i poczułabym się jak w Portugalii, ale jakoś tak nie wyszło… Mimo wszystko, było uroczo :)

Szybki powrót do domu (w Vigo, rzecz jasna, padało), czas na umycie i przygotowanie do wyjścia i… jazda do QUOMO! Kto powiedział, że po całym dniu wycieczkowania nie będzie się jeszcze miało siły na szaloną noc? :) Skład dziś był ciekawy, bo poza nami trzema zaprosiłyśmy Ariane-Belgijkę, Kamilę-Polkę, Leandro-Włocha, Alexa-Niemca i Thomasa ze swoją francuską ekipą. Jak widzicie, bardzo międzynarodowo :)

Impreza była w dechę :) Thomas przyprowadził ze sobą Mael, Gerome’a i Pierre’a, którzy ponoć nigdy się nie bawią, ale z nami nawet oni ruszyli w tany ;) NASZ ULUBIONY FRANCUZ (piszę dużymi literkami, żeby Tom mógł odnaleźć słowa, które zna:)) dał znów pokaz swych możliwości, co spowodowało wielkie zdziwienie u dość statycznego zwykle w tańcu Leandro… Alex (który jest nota bene współlokatorem Thomasa) okazał się całkiem sympatycznym kompanem do imprezowania, a dodatkowo wyszło na jaw, że ma urodziny… 2 lipca! Tak więc – mój człowiek ;)

Dużo pisać nie będę, bo żeby zrozumieć nasze imprezy, trzeba po prostu z nami imprezować, ale dodam tylko na koniec, że podczas tej jednej jedynej nocy napstrykaliśmy ponad 100 fotek :) Magia cyfrówek ;) Ach, no i znowu odkryliśmy nowego drinka, tym razem za sprawą Ariane… Pyszne rzeczy tu robią :)

I tyle, kochani… Był to dzień, który z całą pewnością na długi czas pozostanie w mojej pamięci… Zamieszczam kilka fotek dla oddania klimatu, ale to tylko kropla w morzu tego, cośmy napstrykali :)

Buziaki,

Roztańczona maksymalnie M.

P.S. Ariane, jak się okazało, miała dziś urodziny! Tzn. ma je w niedzielę, no ale jako, że imprezowaliśmy do białego rana… ¡CUMPLEAÑOS FELIZ, ANGELITO!

Gosia i Basia nad Wielka Woda :)
Widoczek, ktory mamy aktualnie na pulpicie

Eskimosi atakuja Portugalie ;)
Prawie jak ksiezniczki 1
Prawie jak ksiezniczki 2

Nowy, swiateczny wymiar QUOMO

Tak bawia sie Francuzi i Polacy ;)
Kamila, Ariane, Leandro, Basia, ja i Alex (od lewej)
"rybka" w wydaniu Gosi
Leandro, Alex i ja
pozostawie bez komentarza ;)
Kamila, Leandro i Gosia
Tak kochaja nas Francuzi :)

Tecza widziana z okna autobusu
Arco Iris 2 :)
Widoczek
Pinta
Wialo, oj wialo...
Tak wygladam, jak mam krotkie wlosy
(zwroccie uwage, ze tylko ja jestem bez kurtki:))

24 listopada 2006

...

CZĘŚĆ PIERWSZA, CZYLI CZĘŚĆ DRUGA DNIA WCZORAJSZEGO
p.t. „Od dziś jestem na diecie”…

Nie chciałam wczoraj kończyć tego posta… Nie będzie to wyglądało w żaden sposób lepiej, bo robiłam w czwartek co robiłam, ale chociaż w tak minimalny sposób postanowiłam okazać me ubolewanie nad wydarzeniami dnia wczorajszego…
Jak wspomniałam już w poprzednim poście, tutaj tego wszystkiego nie przeżyliśmy tak bardzo, jak ma to zapewne miejsce w kraju. Za mało informacji, za mało bieżących relacji na żywo, za mało… Polaków…

My w Vigo czwartkowy wieczór spędziliśmy imprezowo…

Po pierwsze, bo zorganizowano nam uroczyste spotkanie w Ayuntamiento. Zebrało się sporo Erasmusowców, choć z całą pewnością nie byli to wszyscy… Spotkanie polegało na krótkich przemowach największych szych miasta Vigo i… ogromnym obżarstwie, bo był też poczęstunek… Nieważne, że właśnie od dziś miałam przejść na dietę – wchłonęłam w siebie niewyobrażalne ilości tortilli, empanady, wykwintnych kanapeczek, jamón serrano, ciasteczek z kremami, budyniami i truskawkami (!)… Do tego trochę wina, piwa – co tam komu pasowało… Nie miałabym nic przeciwko takim spotkaniom np. raz na miesiąc ;)

Po drugie, bo w Melé impreza francuska. Duuużo bardziej udana impreza od tej naszej polskiej, niestety… Były naleśniki (Thomas mówi, że w Bretanii robią najlepsze naleśniki, ale jakoś nie doszłam do tych samych wniosków po spróbowaniu tych z Melé…), były drinki o uroczej nazwie „French kiss” (gracias, Thomas, por la copa)… I było dużo, dużo fajnych ludzi, z którymi sobie pokonwersowałam (rzecz jasna, po hiszpańsku). Spotkałam nawet pewnego całkiem sympatycznego Hiszpana, który obiecał skrupulatnie i rzetelnie wyłapywać me błędy i mnie poprawiać… Zobaczymy, czy dotrzyma słowa…

CZĘŚĆ DRUGA, CZYLI PIĄTEK 24.11. JAKO TAKI

Ufff, 2,5 godziny spania to jednak nie za wiele… Nawet jak dla mnie. Doszłam już tutaj do wniosku, że mój organizm potrzebuje minimum 180 minut, żeby się jako tako zregenerować… Dziś nie wyszło ;)

Szczęście w nieszczęściu, jak to mawiają (Gosia sypie w domu setkami powiedzeń dziennie, więc i mnie się powoli udziela), ale Pablo odwołał dziś nasze zaplanowane spotkanie. Mówił mi to z tak smutno-przerażoną miną, że aż mi się dziwnie zrobiło… Czy ja nie wyglądam na taką, co to potrafi zrozumieć, że jak ktoś idzie świtem do pracy, to imprezowanie od północy nie jest najlepszym pomysłem na spędzenie nocy? Wyglądam czy nie, uspokoiłam go, że nic się nie stało, że same też padnięte jesteśmy (co chyba zresztą było widać :D), itp., itd…

Fanom Gosi i tym, co cenią Anastasię zdradzę, że mogą się jednoczyć i zakładać wspólny fan-club, bo nasza Margo została dziś przy obiedzie właśnie do tej „gwiazdy” porównana. „Wyglądasz zupełnie jak Anastasia”, powiedział znad talerza Hiszpan, kolega naszej kochanej Sonii. A ja zgadzam się w zupełności – obie kobiety, obie blondynki, obie mają okulary…. Podobieństwo 100%! :)

Na kursie hiszpańskiego prawie zasnęłam, bo dwugodzinny film o śmierci Franco jakoś w niczym nie pomógł mi zwalczyć zmęczenia. Hmmm… Obudziłam się na minutę przed ostatnim tchnieniem wielkiego Francisco, więc można w sumie powiedzieć, że nic nie przegapiłam ;)

Po kursie – z nieba znów leciały te piekielne psy i koty (stall raining cats and dogs mam na myśli), a my nagle otrzymałyśmy trzy propozycje podwiezienia do domu :D Najpierw Ana, nasza kochana nauczycielka z kursu… Wtrącił się Thomas mówiąc, że to on jest naszym szoferem zazwyczaj (dokładnie takich słów użył!). Grzecznie odmówiłyśmy obojgu, bo przy bibliotece czekała już na nas Sonia :) Ech, fajne jest życie Erasmusa, jak się ma zmotoryzowanych znajomych ;)

W domu marzyłyśmy już tylko o jednym – wyschnąć i zasnąć jak najprędzej. I to właśnie zrobiłyśmy – do łóżka marsz! Nie pamiętam już, kiedy ostatnio tak szybko zasnęłam…

M.


Jak widac, nie tylko ja sie obzeralam ;)


Z Francuzkami

Niczym na Ostatniej Wieczerzy...


As usual w dobrych nastrojach :)
Ja, Basia, Thomas i Alex (Niemiec)

French Kiss - podejscie 1...

French Kiss podejscie 2...

(reszta ocenzurowana ;))



23 listopada 2006

Nie wiem nawet, od czego zacząć…

Nie wiem, doprawdy, od czego powinnam zacząć… Mam w głowie tysiąc myśli i odczuć, a jedne całkowicie sprzeczne z drugimi… Jeśli kogoś urażę zbyt lekkim podejściem do pewnych spraw, z góry przepraszam… To wynik tego, że tu niektóre aspekty odbiera się nieco inaczej…

1) Tragedia… i to taka prawdziwa tragedia… Mam oczywiście na myśli górników z Rudy Śl. Łzy popłynęły po moich policzkach, gdy przeczytałam dziś ostateczną liczbę ofiar… I zaraz potem jak lawina zrodziły się kolejne uczucia – bezradność, żal, złość, smutek… Dane mi jest już dożyć takiego wieku, kiedy to tracą życie ludzie młodsi ode mnie… 21 lat… tyle dokładnie ma teraz Basia, a mówię przecież do niej tak często, że ona „jeszcze za młoda na wiele spraw”… Na ile spraw za młody był najmłodszy z górników? … … …

22 listopada 2006

Love actually

Jeśli w ogóle zwracacie czasem uwagę na tematy/tytuły postów, dzisiejszy z całą pewnością sprawił, że trybiki u niektórych z Was zaczęły pracować szybciej, niż mają to w zwyczaju robić przy czytaniu moich tutejszych wypocin.

Nic jednak bardziej mylnego: ani Mirella, ani Basia, ani Gosia się nie zakochały (no dobra, pozostanę przy „ani Mirella”, bo Bóg jeden wie, co/kto w sercach i myślach dziewcząt…). Tytuł filmu to tylko jest, czyli jedyne wielkie wydarzenie dnia dzisiejszego.

Nie było pop cornu, nie było nawet Basi (która się, biedna, musiała uczyć)… Była tylko ciemna kuchnia, ekran laptopa, ja, Gosia i… miłość. Tym, co mają kosmate myśli muszę dopowiedzieć – miłość filmowa :P Wstyd się przyznać, ale pierwszy raz w życiu oglądałam ten film… I, no jakże by inaczej, popłakałam się pod koniec… Takie to wszystko piękne i wzruszające… I nagle wydało się takie niemal prawdziwe…

Love ya all,

M.

P.S. Dostałam ostatnio SMSa od Asi, w którym mi pisze more less, że czuje się tak, jakbym umarła, z tą tylko różnicą, że nie ma mojego grobu… Jeśli ktoś jeszcze ma podobne odczucia – przykro mi, ja wciąż jestem wśród żywych!

21 listopada 2006

Łomnica?

Ci, co byli ze mną na Łomnicy (ech, te pamiętne chwile), doskonale będą wiedzieli, jakie widoki miałam dziś na uczelnianym „wzgórzu”. Tym, którzy nie mają zielonego pojęcia o co mi chodzi, podpowiem fotką z tamtego właśnie okresu:
Czyż muszę coś jeszcze dodawać? Wątpię :)

Z nowinek mam do przekazania tylko dwie informacje:
- zacznę od „złej”, coby dobrą skończyć: mój kochany pendrive został dziś pozbawiony ochronnej zatyczki, co przeżyłam bardzo, jako że jest on dla mnie ostatnimi czasy symbolem więzi i kontaktu z Wami wszystkimi…
- dobra wiadomość jest taka, że Pablo (rudy Hiszpan z filologii galicyjskiej, tak dla przypomnienia) postanowił się z nami umówić na piątkowy wieczór… Czyżbyśmy rzeczywiście wydawały się sympatyczne? Ech, te pozory ;)

Pozdrawiam, tak mgliście,

M.

20 listopada 2006

Niewiele się dzieje…

Pada tylko dość sporo i nic poza tym. Deszcz zaczyna się już robić nudny, a moje sinusoidalne zwykle samopoczucie jakoś ostatnio nie znajduje punktu „minimum”, od którego mogło by się odbić i zacząć kierować się ku górze…

Wydarzyło się parę spraw, o których wspominać tu nie będę, bo nie ma po co. Mogło się zaognić, ale starałam się wszystko załagodzić i chyba się nawet udało. Zwłaszcza, że wielkie halo było zupełnie zbędne i niezbyt uzasadnione :)

W domu praca wre. Trzeba było dopieścić nieco zadanie na tłumaczenie… Tak się z Gosią wkręciłyśmy w te czułości wobec naszego dzieła, że iść spać przyszło nam dopiero o 2 nad ranem…

„Shit happens”, jak to mawiają w jednym z moich ulubionych filmów :)

M.

19 listopada 2006

Pizzowe fracaso…

Niedziela niby jak to niedziela, powinna być spokojna i „leniwa”, a jednak tym razem wydarzyło się dość sporo… Zacznę może od tego, że miałam dziś w planach wybrać się na przedstawienie po galicyjsku, które z recenzji znalezionej w gazecie wydało mi się dość ciekawe (tematyka: wspólne życie wszelkich znanych przeciętnemu śmiertelnikowi stworów i potworów typu Frankenstein, dzwonnik z Notre Dame, itp.). Niestety, ilość zadań do wykonania na ten dzień uniemożliwiła mi realizację planu numer jeden…

Sprawa numer dwa zdecydowanie mniej przyjemna, jako że Basia znów cierpiała na migrenę… Biedaczka spędziła cały dzień w łóżku, przejmując się faktem, że nie jest w stanie się uczyć na zbliżające się kolokwium…

Kwestia kolejna – nagle okazało się, że ludzie rzeczywiście lubią nas odwiedzać :) Dziś na obiad wpadł Leandro (to już odwiedziny niekoniecznie spontaniczne, bo został na ten obiad zaproszony, no ale jednak…), skuszony propozycją Gosi – obiecała zrobić pizzę. Przyznam, że odważny to krok, przygotowywać pizzę dla Włocha :) Margo jednak się nie zraziła – kupiłyśmy ostatnio formę, specjalnie na te jej pizze, więc chciała się dziewczyna wykazać :)

Śmiesznie było w trakcie przygotowań obiadowych, bo pierwszy spód pizzy nie udał się zupełnie, co zestresowana Gosia stwierdziła na dwie minuty przed planowanym przyjściem Leandro… Ma dzielna współlokatorka zabrała się naprędce do przygotowywania kolejnego, który to czas ja wykorzystałam na spałaszowanie niemal całości tego nieudanego ;) (głodna już byłam, umówieni byliśmy na 17 dopiero…). Druga pizza była już niemal gotowa (choć, coby dobić i tak już zdenerwowaną Gosię, piekarnik wyłączył się parę razy w trakcie jej pieczenia), a Leandro jak nie było, tak nie było. Postanowiłam w związku z tym do niego zadzwonić i zauważyłam wówczas wiadomość od niego sprzed, bagatela, dwóch godzin, z prośbą o podanie mu naszego adresu :P Ostatecznie, spóźnił się więc chłopak „trochę” (choć nie było to jego winą), ale było nam to nawet na rękę, bo przynajmniej pizza była już gotowa, gdy przyszedł… Ser się nie rozpuścił, okazał się jakiś oporny, ale zjeść się całość dało (choć, co nawet sama Gosia przyznała, nie był to cud kulinarny)…

W trakcie spotkania zaczęło mi się nagle robić niedobrze, zrobiłam się cała blada (jak to mawia Gosia – „blada jak TEN trup” tudzież „jak TA ściana”) i miałam mroczki przed oczami, co okazało się skutkiem zjedzenia niemal całego spodu numer jeden (był niedopieczony chyba trochę i zawierał duuużo za dużo proszku do pieczenia…). Rada więc na przyszłość – uważaj co pochłaniasz, nawet jeśli jest to wyrób własny, bo może się to skończyć nieciekawie…

Wieczór okazał się bardzo sympatyczny, pomimo początkowych problemów z obiadokolacją i mojej chwilowej niedyspozycji… W pewnym momencie miałyśmy nawet mieć kolejnego gościa (to Thomas się tak za nami stęsknił;), ale ostatecznie spotkanie odwołał)…

Ach! No i było na urozmaicenie dnia coś, czego nie miałyśmy już od daaaawna, a mianowicie lody!!! (przyniósł je ze sobą Leandro mówiąc, że przynosi dla mnie coś słodkiego, bo sama w sobie jestem za mało słodka…:])

No i tyle z niedzieli… Tym razem miałyśmy nieco więcej wrażeń, niż mamy to w zwyczaju ;) Na koniec dodam, że dowiedziałyśmy się rzeczy bardzo ciekawej – Leandro nie jada warzyw… Słyszeliście kiedyś o kimś takim?

M.

18 listopada 2006

Sobota „pierwszych razów”…

- pierwszy raz miałam się dziś udać na zakupy „ciuchowe” (chciałam się wreszcie dowiedzieć, jakie sklepy mam w okolicy) – nie udało się, niestety, bo pracy na uczelnię miałyśmy z Gosią po same łokcie, a może i jeszcze więcej, a same zakupy żywnościowe na najbliższy tydzień zabrały nam ponad połowę dnia,
- pierwszy raz przeżyłyśmy w Vigo burzę, taką z prawdziwego zdarzenia, z grzmotami, błyskawicami i całą resztą burzowych atrakcji,
- pierwszy raz dane nam było odwiedzić Asię, Anię, Janusza i Izę (Erazmusi z naszej uczelni)… Przy okazji, pragniemy podziękować za tę imprezkę, bo było fantastycznie! Pyszne jedzonko, smakowite słodkości… Palce lizać! Pierwszy też raz udaliśmy się do Quomo z miejsca innego, niż nasze własne mieszkanko ;)
- pierwszy raz tańczyłam podczas ulewy PRZED Quomo (w ogóle chyba piewszy raz w życiu tańczyłam na deszczu…) i pierwszy raz było w tej naszej ukochanej dyskotece tak gorąco, że czułam się jak w saunie,
- pierwszy raz bawiliśmy się na całego z grupą francuską (jako, że Basia uznała, że nigdy nie zapomni tych chwil, to postanowiłam jej to nieco ułatwić i wspomnieć o tym króciutko:)),
- pierwszy raz wracałam z imprezy w samej tylko bluzce na ramiączkach (zważywszy, że mamy połowę listopada) i się nie rozchorowałam :P
- pierwszy raz udało mi się streścić całkiem sporą ilość informacji w tak niewielu zdaniach…

M.

Same babki...

... z Januszem, okazujacym swe serce...Janusz i jego prawie-harem ;)

Jak widac, Quomo zbliza ludzi :)

17 listopada 2006

San Teleco – niemal replay

Człowiek nie zdążył jeszcze do końca ochłonąć po słynnym San Teleco, a tu znowu kolejna impreza uczelniana. Nie pamiętam niestety, z jakiej okazji tym razem… Z racji deszczu nawet się nie pofatygowałam pójść i zobaczyć, co dzieję się na placu „imprezowym”. Ale ludzi było zdecydowanie mniej, no bo co to za zabawa, gdy z nieba spadają psy i koty? (dla tych, co się nie domyślili – idiom angielski „it’s raining cats and dogs” miałam na myśli)

Jako, że wieczorem wciąż lało, postanowiłyśmy z dziewczynami spędzić kolejną noc w domu, na spokojnie, przed telewizorem (wierzcie lub nie, ale oglądanie filmów to dla nas święto… bo zdarza nam się tak rzadko, że na palcach jednej ręki można by zliczyć). Wszystko szło pięknie i gładko, obejrzałyśmy połowę „Step up” (polecam miłośnikom tańca, bo jest na co popatrzeć, a także tym, którzy zachwycają się „Szkołą uczuć”, jako że jest w podobnym klimacie ;)), kiedy nagle zadzwonił telefon. Thomas (rzecz jasna – Francuz). „Mogę do Was wpaść w odwiedziny, tak za 5 minut?”.
Gdyby w naszym mieszkaniu znajdowała się ukryta kamera, widzowie umarliby chyba ze śmiechu. Widok spanikowanej Gosi pędzącej na oślep do pokoju z suszarką pełną wilgotnych jeszcze ubrań (suszarką nie taką do włosów, rzecz jasna), mnie wrzucającej naprędce do szafy tony ciuchów znajdujących się na łóżku i Basi zbierającej wszelkie zaległe/nieumyte/ naczynia z każdego z pomieszczeń (w końcu zbliża się weekend, czyli czas porządkowania;)) był naprawdę niecodzienny. I z całą pewnością wspomnienie tych kilku chwil niejeden raz wywoła jeszcze uśmiech na mej twarzy…:)
Thomas oczywiście rozgościł się przy plotach na dobre, posiedział do jakiejś 1.30. A ja byłam zachwycona faktem, że znalazł się wreszcie ktoś, kto ma nas ochotę odwiedzić tak całkiem spontanicznie. Sympatyczne to :)

Jeden tylko problem zaistniał – ciężko mi było zasnąć, nie wiedząc, jak skończy się przerwany tak nagle i brutalnie (:P) film…

16 listopada 2006

Dokształcam się z astronomii

Odwiedziłam dziś wraz z ekipą z kursu j.galicyjskiego tutejsze muzeum etniczne, w związku z czym moje horyzonty w temacie pięknej zielonej Galicji i jej przeszłości nieco się poszerzyły :) Królestwo za takie fajowe drewniane chodaki, jakie miałam okazję zobaczyć! Może przynajmniej nie przeszkadzałby mi tak bardzo padający deszcz…

Wieczorem miałam wraz z Basią udać się na obserwację gwiazd. Rada Miasta, czy coś tego pokroju, zorganizowała specjalny mityng z profesjonalnym sprzętem itd., coby się mieszkańcy Vigo mogli nieco odchamić ;) Wszystko byłoby super, gdyby nie lało… Zamiast obserwacji gwiazd przyszło nam wysłuchać wykładu o budowie teleskopów, lornetek i temu podobnych, tak więc niekoniecznie wróciłam do domu zachwycona. No, ale przynajmniej mokra wróciłam, więc jakieś wrażenia miałam…

P.S. Należy chyba zaznaczyć, że dziś był pierwszy czwartek, który spędziłyśmy w domu, bez wieczornych imprez… Deszcz wszystko człowiekowi potrafi obrzydzić, nawet wypad do Melé…

15 listopada 2006

Temporal, czyli come back pogody galicyjskiej

Tytuł posta mówi sam za siebie, prawda? Przybywa do Galicji na parę (oby!) dni tzw. Temporal, czyli obfite deszcze i wiatr prędkości more less 120km/h… Zobaczymy, co to się będzie działo w najbliższych dniach…

Na uczelni dzieją się nieco małoprzyjemne sprawy, bo nie rozumieją tutaj naszej polskiej biurokracji i przyznam, że musiałam się naprawdę hamować przed odpowiednimi komentarzami wobec pana dziekana i innych temu podobnych. Temat bagatela – chęć posiadania pieczątki i podpisu po dwóch stronach dokumentów, które musimy wysłać do Polski. Sprawa jednak nie tak łatwa do załatwienia jak by się mogło wydawać, bo tutaj nie widzą potrzeby w podbijaniu obu stron, skoro jedna już podbita :] Podbić to ja miałam ochotę oko tym hiszpańskim „przyjemniaczkom”…:/

Z kwestii milszych i spokojniejszych – padł dziś przy kawie (:)) pomysł, by zamieścić nasze (moje, Gosi i Basi) zdjęcia na tablo obecnego piątego roku, bo studentki narzekają, że ich za mało jest… Całkiem to sympatyczne i jeśli będzie mogło wejść w życie, to czemu nie? Pozostanie po mnie ślad na hiszpańskiej ziemi :)

Wieczorkiem, po uczelni, wpadłyśmy na chwilkę do Thomasa-Francuza, a potem wraz z Gosią udałam się na spotkanie z naszym galicyjskim znajomym Xavim i jego koleżankami, cobyśmy mogli wspólnie obejrzeć tutejsze tańce i posłuchać, jak grają na gaitas (takie cosik a’la kobza). Było bardzo fajnie, muszę przyznać, bo te tradycyjne galicyjskie podrygi w dużej mierze przypominają taniec irlandzki, który sobie bardzo cenię.
Nie byłabym sobą oczywiście, gdybym nie została porwana do tańca przez jednego z występujących Galicyjczyków (w sensie, że to tylko ja mogę mieć takie szczęście;)). Grzecznie przycupnęłam w kącie sali, a i tak (a może właśnie dlatego, bo reszta stała) zostałam wyłowiona z „tłumu”. Przyznałam otwarcie, że na tańcu tego typu się nie znam (zupełnie, jakbym znała się na jakimkolwiek tańcu…), ale chłopak uwierzył dopiero, jak dowiedział się, że jestem Polką. Odtańcowaliśmy coś wspólnie na parkiecie, a potem dopiero dowiedziałam się, że było to Paso Doble Gallego. Hmmm, no brzmi ambitnie, więc… Dumnam z siebie ;)

14 listopada 2006

Quomo news :)

Zainteresowanych naszym guru imprezowym, czyli Quomo, zapraszam na www.quomo.com
W dziale ´fotos´, ´noviembre 10,11 y 12´ znajdziecie nasze fotki (dla tych, co moga miec problem z odnalezieniem... nr 49 i 66). Byly jeszcze dwie foty, ale nie zamiescili, a szkoda, bo byly najfajniejsze... System ze zdjeciami jak za starych dobrych czasow w Szwajcarii :)
Besos, Kochani,
M.

Bajka o krewetce, saksofonie i narodzinach nowego Małego Człowieka

Z łaciny chyba sukces. O ile dobrze policzyłam swoje błędy (które, swoją drogą, jak to na mnie przystało – były idiotyczne), na 50 punktów udało mi się zdobyć coś w okolicach 46,5! Ha! Jestem z siebie dumna. Deklinacje more less opanowane :) A teraz niech pomyślę, what we did saw heute (czyli „co widzieliśmy dzisiaj” w wykonaniu nauczyciela od łaciny)…

Zjadłam pierwszą w swoim życiu sporych rozmiarów krewetkę! Się znaczy, no… wiecie, że to taka koktajlowa nie była :) Odważyłam się zakupić na obiad makaron z mariscos (to słówko już znamy – owoce morza). Miałam na talerzu muszelki (jedną miałam w planie zabrać na pamiątkę do domu, ale coś mi się zapomniało…), ośmiorniczki i… jednego potwora, który łypał na mnie swymi wielkimi czarnymi ślepiami. Nie było jednak zmiłuj, odkręciłam mu łeb, obrałam cielsko z odnóży i pancerza (nauczona opowieściami Justynki) i… zjadłam. BYŁO MNIAM MNIAM MNIAM!

Coby uczcić jakoś należycie sukces w zakresie języków nie z tych najbardziej żywotnych (tudzież martwych), namówiłam Gosię na… koncert jazzowy! Udałyśmy się prosto z uczelni do Sala de Conciertos w teatrze CaixaNova (wow, budynek robi wrażenie, zwłaszcza wnętrze) i za jedyne 6 Eurasów (zniżka tylko dla Erasmusowców :D) dane nam było posłuchać kwartetu Kenny’ego Garreta. Czy muszę opisywać, jak pięknym przeżyciem było dla mnie wsłuchiwanie się w dźwięki saksofonu, a potem klarnetu? (tradycyjnie już, najpierw dokonywałam analizy każdego instrumentu z osobna, a dopiero po chwili delektowałam się całością… Asia, moja towarzyszka na próbach Anormalna wie coś o tych moich metodach, prawda?) Nie powiem, początek koncertu nie był łatwy, bo ja tak naprawdę na jazzie się nie znam (w końcu interesuje mnie tylko seks… przepraszam, saks!), ale po dwóch dość hardcore’owych utworach było już pięknie… Ach, ech… och…

Po tak udanym dniu i wieczorze, w domu czekały mnie jeszcze dwie dobre wiadomości:

1) Vodafone z przyczyn mi nieznanych podarował mi 25 Euro (wiem chyba, skąd ta pomyłka w ich systemie, ale nie będę zgłaszać tego „problemu”;))
2) Dziś na świat przyszedł mały Natanek, synek Dagmary i Artura. Nie czytacie mojego bloga, ale i tak – GRATULACJE, KOCHANI!

Moj obiadek...
...i potworzasta krewetka ;)
Teatro de Caixanova
Szukajcie nas w lustrze :)
Kenny Garret i jego band

13 listopada 2006

Druga miesięcznica

Czas pędzi nieubłaganie i dziś właśnie mijają dokładnie dwa miesiące, od kiedy postawiłam swe stopy na ziemi galicyjskiej. Mogę o pobycie tutaj powiedzieć i wiele i niewiele jednocześnie, ale jedno jest pewne – nie żałuję swojej decyzji! :)

Jeśli denerwował kogoś fakt, że mamy tu w Hiszpanii słońce, to napiszę na pocieszenie, że pogoda u nas w Vigo wciąż ładna, ale ranki i wieczory należą już zdecydowanie do tych jesiennych (czytajcie – nigdy więcej imprez w sukienkach/spódniczkach!:)).

Z wiadomości bieżących i nieco szokujących:

- 315 Euro – tyle właśnie wynosi rekordowa jak dotąd kwota, którą przyjdzie Polakom zapłacić w Hiszpanii za naprawę zęba! (Dotychczas prowadziła Justyna, ale właśnie dziś została pokonana… Kto następny? Oby następnych nie było…)
- znów odwieziono nas do domku samochodem na francuskich rejestracjach. Któż to taki mógł siedzieć za kółkiem? :)
- w domu niespodzianka – różowa kartka z krówką w kopercie zaadresowanej do mnie (rodzice mają już obsesję na punkcie tego koloru… ze mną zresztą zaczyna być podobnie;)), w dodatku kartka skąpana w szamponie, ale po szczegóły proszę kierować się do mojej mamy
- Margo (tak obecnie mówię na Gosię, let’s see czy w Hiszpanii też mam taki wpływ na ksywki znajomych, jak to ma miejsce w Polsce) nie czuje się dziś najlepiej, ale doprowadzimy ją do stanu używalności ;) Tylko potrzebne nam chyba będzie nieco więcej butelek po wodzie mineralnej :P
- czas pouczyć się łaciny, bo jutro pierwsze kolokwium. I to nie dość, że pierwsze z łaciny, to jeszcze pierwsze w Hiszpanii :) No, to jedziemy…

Rosa, rosae, rosae…

12 listopada 2006

Weekendu część dalsza (bo tu weekendy zaczynają się najpóźniej w czwartki;)).

Pranie, sprzątanie, zakupy, trochę spraw uczelnianych… tradycyjne sobotnie przed- i popołudnie. Noc – jeszcze bardziej typowa. Nie będę już nawet pisać, w którym miejscu ją spędziłyśmy :) Niestety, nie udało mi się póki co spotkać ponownie mojego „nauczyciela tańca”, ale mimo wszystko nie przeszkadza mi to jakoś w dobrej zabawie :) Nie dziś, to jutro. Nie ten, to jakiś inny ;)

Tym razem zabawiliśmy w Quomo do samego końca (my, Thomas, Janusz i Kamila), się znaczy do zapalenia świateł i wyproszenia całej ekipy. A przed pójściem do domu zrobiliśmy sobie cudowną sesję zdjęciową, której efekty widzicie poniżej :) Czyż nie słodko?

------------------------------------------------------------------------------------------------

Słoneczna niedziela byłaby dniem całkiem spokojnym, a nawet bezpłciowym, gdyby nie odwiedziny… Thomasa Francuza :) Przyzwyczajcie się teraz do tego imienia, bo mam wrażenie, że będzie się tu pojawiało często – okazuje się, że świetnie się rozumiemy, spędzamy ze sobą miło czas i wesoło nam w tej czteroosobowej gromadce :)

Thomas (który zabalował w naszym mieszkanku do pierwszej rano) zmuszony został do przeczytania kilku tekstów w naszym ojczystym języku i muszę przyznać, że szło mu naprawdę całkiem dobrze. Gorzej szło mnie i moim rodaczkom z językiem francuskim. Co prawda stwierdzono, że „jeśli potrafisz mówić jak kaczka, potrafisz mówić po francusku”, ale to chyba nie do końca tak działa… No cóż… Ocenisz, Madziu, za rok, na ile poziom mojego francuskiego się poprawił ;) Póki co zamierzam zmierzyć się z jednym z łamaczy języków :D A hasłem popisowym całej ekipy jest „Hahaha, qu'est ce qu'on s'poile!!!” (nie będę podawać ani znaczenia, ani kontekstu, bo to i tak wiele nie wyjaśni)

No, to voilá! Kolejny tydzień za nami ;)

M.

Gosia & her men...:D
"On the verge of kissing..."
Szalejemy z Basia...
Slynne zdjecie ze strony internetowej Quomo...
Dokonalysmy jego doglebnej analizy, jest pelne symboliki,
ale o tym moze kiedys...
Mirella i jej novio francés...
Gosia i jej novio francés...
Basia i jej novio francés...
Thomas i jego harem :P
Jak widac, kreatywnie spedzamy czas ;)

... a ja juz czasem wychodze z siebie...

10 listopada 2006

SAN TELECO

Wydarzeniem dnia dzisiejszego były obchody święta patrona wydziału telekomunikacji. Chyba naprawdę przyjdzie mi się jeszcze w tym kraju zdziwić ładnych parę razy… :)

Wyobraźmy sobie (ten post kierowany jest głównie do moich rówieśników i studentów, bo to głównie ich reakcji jestem ciekawa), że jedziemy na uczelnię autobusem, jak co dzień. Jedyną drobną różnicą jest fakt, że każdy student czy nie-student, zamiast teczki czy też torby, dzierży w rękach reklamówki, z których bezwstydnie wystają coca-cole, soki i inne trunki o niezbadanej zawartości alkoholu. No dobra, powiedzmy, że to nic szokującego. Ale zamknijmy oczy i wyobrażajmy sobie dalej (wybaczcie, kochani, oczy musicie wciąż mieć otwarte, bo inaczej nie będziecie wiedzieli, co macie sobie wyobrażać). Wysiadamy pod uczelnią, na całkiem sporawej wysokości nad poziomem morza, kierujemy swe kroki w stronę centrum handlowego (cholera, chyba Wam zapomniałam o tym napisać, że mamy małe centrum handlowe na terenie uczelni?) i po krótkim spacerku naszym oczom ukazuje się widok zdecydowanie niecodzienny! OGROMNY TŁUM młodych (niekoniecznie trzeźwych) ludzi, na środku scena z występującym na niej zespołem, dookoła budki z piwem, fastfoodem itp. Wszędzie wielki syf, bo „nieład” czy „nieporządek” wcale nie oddają klimatu… Ludzie (no dobra, nie ludzie, a faceci) sikający z dachów poszczególnych wydziałów… Ogólny zgiełk i chaos…

Myślałam, że sporo już w życiu widziałam, ale szczęka mi opadła. Po prostu sobie NIE WYOBRAŻAM czegoś takiego w naszym kraju. Miałam już wizje protestujących Kaczorów i Pana Ministra Edukacji…

Wypytałam parę nacji, między innymi Niemców i Francuzów – oni też byli pod sporym wrażeniem tego, co działo się dookoła :) Jedynym wytłumaczeniem tego typu imprezy jest dla mnie fakt, że nasz CUVI jest „nieco” odcięty od reszty świata, ze względu na tę piekielną górę oczywiście, w związku z czym coś na wzór naszej rady miasta woli odizolować rozimprezowaną młodzież od pozostałej części społeczeństwa. A lepiej tego zrobić nie można, niż zezwolić na zorganizowanie San Teleco na terenach uczelni :) „Wykładowcy sami robili to przed laty, więc nie widzą w tym teraz nic złego”, skwitował jeden z Hiszpanów :) I w sumie… święta racja :)

Nietrudno się chyba domyślić, że znaczna część zajęć nie odbyła się wcale, niektóre trwały zdecydowanie krócej niż zwykle… W salach deficyt studentów… Jedynie kurs z hiszpańskiego okazał się niereformowalny ;)

Zbyt byłyśmy po poprzedniej nocy zmęczone, by starczyło nam sił na powrót w późnych godzinach nocnych z San Teleco. Nie dałybyśmy chyba nawet rady wepchnąć się do autobusów, w których tradycyjnie dzieją się rzeczy dużo gorsze niż w naszym kochanym KZKGOPie po juwenaliach czy dniach Sosnowca. Postanowiłyśmy wrócić do domu. Zwłaszcza, że zaproponowano nam jazdę samochodem :) Tak, tak, moi drodzy, Thomas postanowił podrzucić nas do domu. Inna sprawa, że w drodze powrotnej nastąpiła mała zmiana planów i wpadłyśmy jeszcze do niego w odwiedziny (drzwi wejściowe mają niczym w pałacu prezydenckim, byłam pod wielkim wrażeniem), no ale… Na takie rzeczy siły znajdą się zawsze ;)

Nie zdradzając tajemnic tej wizyty powiem tylko, że na dobranoc dostałyśmy SMSa o treści następującej: „Sois cojonudas, chicas, de verdad” (w tłumaczeniu ocenzurowanym, jesteśmy bardzo fajne:P).

I co, może nie mówiłam, że tworzymy paczkę, której nie da się oprzeć?

M.

P.S. Niby małoistotne, a jednak jakie miłe… Dostałyśmy dziś z Gosią zniżkę na obiad, bo choć ceny w centrum handlowym wzrosły „z okazji San Teleco”, to jednak kasjerka zna nas bardzo dobrze i postanowiła policzyć nas tradycyjnie… Coraz bardziej tubylczo się tu czuję :)

Tyyyyle ludzi bylo...
Najlepsze zdjecie dnia :)
Z ekipa francusko-hiszpanska

"Zamknij sie i mnie pocaluj", glosi kartka na czole...
Ja tylko zrobilam zdjecie ;)