30 marca 2007

Swieta...

Obawiam sie, ze kolejny wpis pojawi sie tu dopiero z polowa kwietna... Poki co nie bede miala zbyt wiele okazji by pisac - wyjezdzam :)
Zycze wszystkim cudownych Swiat Wielkanocnych, pomyslcie i wspomnijcie o mnie przy Swiatecznym stole :)
Caluje,
M.
P.S. wyobrazacie sobie, ze tu nie ma kartek swiatecznych???

27 marca 2007

Fotolog, czesc 2

San Pepe:



Z Jessą, w tle góry i tłum pijanych studentopodobnych



San Pepe w całej swej okazałości

Zachód słońca:


O tym jak Thomas pożywienie w Hiszpanii zdobywał
(proszę zwrócić uwagę na to, że coca colę już wygrzebał)
Zachód
Z dedykacją dla mamy :)

A Coruña:



Południko-równoleżnik ;)


Mmmmm



Księżniczek w wieży czyli Doña Alexandra :)
Panorama Coruñii
Nowy nabytek naszej ekipy, czyli Tunezyjczyk (po mojej prawej)
Cool Gosia i cool Chris. Joł joł! :)


Basia mówi, że ładnie tu wyszłam, to zamieszczam, a co! :)
Róża Wiatrów
Róża Wiatrów
Balansujemy…


Odwaliły nam palmy
W Mais Pala (ależ było SUUUUPER)



Mais Pala 2
Pozdrawiam,
M.
P.S. Spoznione, ale tylko ze wzgledu na brak dostepu do internetu zyczenia dla Mamy Margo!!!:) I dziekuje za cieple slowa :)



25 marca 2007

Powoli nadrabiam zaleglosci...

Nie ma się co czarować, mamy już 25. dzień marca, a ostatni wpis tyczył się ostatnich dni lutego… Mam „drobne” zaległości… Nadrobić je mogę jedynie w niewielkim stopniu, ale mimo wszystko postanowiłam poświęcić parę godzin swojego czasu (i parę stron w Wordzie :P), by opisać choć wydarzenia more less najważniejsze.

1.03.2007 czyli LEKCJE W WYKONANIU NIECO SCIENCE-FICTION

Tego dnia nie zapomnę chyba zbyt prędko… Pierwszego marca miałam bowiem pierwszą lekcję na ulicy Camelias, z chłopcem czternastoletnim, o imieniu całkowicie zwyczajnym, które brzmi… Aitor :).
W sprawie lekcji napisała, a potem zadzwoniła do mnie jego mama, twierdząc, że sprawa jest nagląca, i że zacząć należy jak najszybciej… Dostałam adres, wszelkie wytyczne i wydawało się, że będzie to sprawa całkowicie normalna i najzwyczajniejsza w świecie. Nic jednak bardziej mylnego :)
Ulicę Camelias zna każdy, kto w Vigo spędził choć parę dni, bo jest „dość” spora i nietrudno ją pominąć. Jaki więc problem znaleźć na danej ulicy dom z numerem 17? Teoretycznie żaden, w praktyce może być nieco trudniej… Dotarłam bowiem w okolice 17stki i nieco zdębiałam, bo na prawo i lewo miałam tylko wystawy sklepowe i temu podobne. Pokrążyłam nieco po okolicy i doszłam do wniosku, że jak na moją logikę (może niekoniecznie jakąś wspaniałą, no ale jednak…), to pod numerem 17 znajduje się Faro de Vigo, czyli biuro tutejszej gazety… Zdezorientowana, zadzwoniłam pod numer, który zapisałam jako numer Rosi (mamy Aitora)… Odebrała jakaś miła pani, wypytała kim jestem i powiedziała, że mam poczekać… Uszu mych dobiegła cudowna melodyjka (z tych takich „proszę czekać, my łączymy, a ty, łosiu, płać za połączenie, w nagrodę puścimy ci coś odchamiającego”), a po chwili usłyszałam, że Rosi oddzwoni do mnie lada moment… Rosi oddzwoniła i, śmiejąc się, uświadomiła mnie, że Faro de Vigo to JEST dobry adres, i że mam wejść…
Weszłam, oczom mym ukazała się miła pani sekretarka, która kazała mi wyjść przez drzwi, przez które chwilę wcześniej weszłam, odnaleźć drzwi kolejne, tam nacisnąć domofon (guziczek z napisem jakimśtam), poczekać, wejść po schodach, potem skręcić, znowu schody, skręcić raz jeszcze… BOŻE JEDYNY!!! Po polsku bym tego nawet nie zapamiętała, a tu mówią do mnie po hiszpańsku, ja cała w stresie, że miejsca lekcji znaleźć nie potrafię… No, ale dobra…
Wyszłam, znalazłam drzwi, guziczek domofonu odpowiedni nacisnęłam, pomocowałam się z drzwiami, wpuszczono mnie… Szłam po schodach, po swojej prawej mijając arcydzieła (niby „obrazy”) z poprzyklejanym obuwiem (takie prawdziwe klapki i trampki, słowo daję!)… Znalazłam kolejne schody, poskręcałam sobie parę razy, wspięłam się jeszcze wyżej… Nagle – STOP! Szklana ściana? Ależ gdzie tam, jak tylko podeszłam do owej „ściany”, okazała się ona być przesuwanymi drzwiami…
Weszłam do pustego oświetlonego pomieszczenia i… czekałam, aż wyskoczy jakiś potwór, bo czułam się zupełnie, jak w jakimś domu strachów czy jak je tam zwał… Zaczęłam wołać po chwili coś na kształt naszego „hop hop”, znalazła się nagle obok mnie jakaś pani… Miła kobiecina zaprowadziła mnie do Rosi (zawędrowałam „nieco” za wysoko)… Rosi poprowadziła mnie dalszymi korytarzami, przechodząc przez kolejne przesuwane drzwi (ten system już znałam), aż doszła do drzwi zamkniętych zakodowanym zamkiem… Przysięgam, że kiedy wcisnęła odpowiedni kod i kazała mi wejść przez otwarte drzwi do znajdującego się za nimi pomieszczenia, miałam ochotę uciekać. Zaryzykowałam jednak i weszłam…
Oczom moim ukazała się sporych rozmiarów sala konferencyjna, z gigantycznym stołem i… Aitorem (tak, dobrze zrozumieliście, chłopak był zamknięty w tym pomieszczeniu!). Rosi nie zapytała nawet, czy rzeczywiście znam angielski, czy znam się na uczeniu, jakie mam doświadczenie, itd. (z tych pytań standardowych na początku każdych lekcji prywatnych). Powiedziała tylko Aitorowi, że jestem Mirella, będę go uczyć angielskiego, do mnie rzuciła „widzimy się za godzinę” i… WYSZŁA. Zamykając za sobą – co nie uszło mej uwadze – te przeklęte drzwi!
Nie będę już wnikać dalej w przebieg lekcji i całą tą resztę, dziś jestem już przyzwyczajona do wszystkich tych systemów Faro de Vigo i wydaje mi się to całkiem normalne, ale wtedy, pierwszego dnia… Wczujcie się, kochani, i sami powiedzcie… Całkiem sympatyczna przygoda, czyż nie? :)

2.03.2007 CRISTINA BRANCO

Tu wspomnę ze spraw najważniejszych jedynie tyle, że udałyśmy się z Margo na koncert portugalskiej artystki Cristiny Branco. Ci, co znają, niech zazdroszczą. Ci, co nie znają, niech poznają, bo warto :) O ile ktoś lubi „kołyszące” klimaty w wersji portugalskojęzycznej, oczywiście.

3-4.03.2007 ARRIBADA W BAIONIE

Dzięki wspaniałym znajomościom Małgorzaty, weekend spędziłyśmy w okolicach Baiony, w domu jej znajomego, Senéna. Było przemiluchno, rodzinka Senéna przyjęła nas bardzo ciepło. Karmiono nas, konwersowano z nami, chwalono nasz hiszpański, przez prawie dwie doby „miałyśmy” psa, czegóż chcieć więcej? ;)
Impreza w Baionie, jak mieliście okazję zobaczyć już na zdjęciach, przednia… Wszyscy poprzebierani, dookoła stragany z alkoholem i jedzonkiem… Nic, tylko jeść, pić i się bawić! Senén zabrał nas do cudownej galicyjskiej knajpki z wspaniałymi chupitos i pysznymi tapas, w głowie szumiały procenty, dookoła rozbrzmiewały dźwięki celtyckiej muzyki… Spotkałyśmy też całkiem sporo znajomych (w tym jednego z moich „uczniów”, ale to za długa historia)… I generalnie wszystko byłoby bardzo fajnie, gdybym nagle nie rozpłakała się na samym środku placu… Publiczny płacz to chyba jednak moja specjalność :] Załapałam niesamowitego doła i tym samym popsułam całą zabawę…
Do domu wracaliśmy tak jakby autostopem, tzn. Gosia zaczepiła wsiadającą do samochodu babeczkę (ta to ma pomysły!:)) i zapytała, czy nie mogłaby nas podrzucić w okolice domu. Kobitka, która okazała się być z Wenezueli, chętnie i bez najmniejszego problemu podwiozła nas pod same drzwi domu Senéna… [Gosi szczęście jest nawet na tyle dopisujące, że babka, jak się okazało, mieszka aktualnie w Vigo, i gdyby nie fakt, że miałyśmy nocleg w domu Senéna, to podwiozłaby nas pewnie na samą Castelao…]

5.03.2007 ŚWIŃSKIE USZY

Do Vigo zawitał znowu Leandro, co uczcić postanowiliśmy wyjściem do jakiejś knajpki… Z Granady czy nie, Leo zna się lepiej na Vigo w niektórych kwestiach niż my, zabrał nas więc do swojego ulubionego miejsca… I powiem tylko tyle – DOBRZE, że nas zabrał, bo dawno już tak dobrze nie pojadłyśmy :)
Małże i inne owoce morza to już dla nas chleb powszedni i nikogo nie dziwią ani szczególnie nie ekscytują mariscos na talerzu… No chyba, że są tak pysznie przyrządzone, jak miało to miejsce w knajpce Leandro… :)
Towarzyszący nam Hiszpan Miguel zaproponował więc w pewnym momencie typowo galicyjski przysmak, jakim są… świńskie uszy! Widzę już skrzywienie i obrzydzenie na twarzach 99% z Was (ten 1% „nieskrzywionych” stanowić może jedynie mój Tata:) I ewentualnie wątrobożerna Asia:))… Jednak ci, co mnie znają, wiedzą doskonale, że lubię próbować różnych „przysmaków”, i rzeczywiście – jako jedyna nie odmówiłam i postanowiłam zakupić wraz z Miguelem talerz „uszek”…
Będąc świadomym tego, co właśnie wkłada się do ust, nieco trudno pogodzić się z faktem, że są to rzeczywiście uszy… Poza tym, jest to jednak danie wymarzone dla mnie i wcześniej już wspomnianego 1% (tu mam na myśli już tylko Tatę), bowiem… głównie składa się to wszystko z chrząstek!!!
Moi towarzysze zrobili się nieco zieloni na widok tego przysmaku znikającego z talerza w tempie błyskawicznym, Miguel był pełen podziwu, że zajadam „orejas” z takim apetytem, a ja… starałam się nie myśleć, jaką część prosiaka konsumuję i delektowałam się, raz po raz chrupiąc głośno… :)




Chwilowo to by było na tyle… Ciąg dalszy nastąpi, albo i nie nastąpi, bo najbliższe dni pełne będą wrażeń i braku czasu na pisanie raczej…

Buziaki,

M. jak Małotuostatniopiszę :(

20 marca 2007

Fotolog?

Uznałam dziś rano, że skoro nie piszę tu ostatnimi czasy zbyt wiele (bo jakoś nie jest mi to dane), to chociaż wrzucę Wam kilka zdjęć, które są niejako obrazowym streszczeniem paru wydarzeń marcowych :) A na pisanie zawsze jeszcze przyjdzie czas… :)
Buziaki, M.


Arribada w Baionie, czyli…


… poprzebierani imprezowicze

… śliczne małe dziewczynki (choć Gosia już nie taka mała ;))

… zlot czarownic (spotkałam ciotkę :))… cortados (zdrowo dające „czadu” chupitos)
… napoje alkoholowe w wersji black&white
… licor café pity „po menelsku”, z butelki, na ulicy
Kameralna imprezka na Castelao. Na fotkach sparowani:

Ula i Leandro

Gosia i Senén
Ariane i Basia
Ula i JA :)


Zwyczaje galicyjskie, czyli tortilla i wino na „trawie” przy fontannie ;)

Gwóźdź programu, czyli ciasto czekoladowe :)

Plaża day (10.03)

Romantycznie z Basią
Och… :)
Ach… :)

Ech… :)


Mówią, że brakuje tu jeszcze tylko chmurki z napisem „miau” ;)

13 marca 2007

Beda opoznienia...

Wybaczcie, ale z powodu "drobnej" niedyspozycji psychiczno-fizycznej, beda male opoznienia w pojawianiu sie nowych zdjec i wiadomosci na blogu... Postaram sie nadrobic zaleglosci mozliwie najszybciej, ale prosze o cierpliwosc:)
Zwlaszcza TATE :)
M. jak Mamdola...:/

09 marca 2007

Z dedykacja :)


Dla Migdala od Kasztana






P.S. zeby nie bylo, to nie dla Was ode mnie. M :P

06 marca 2007

Nadrabiając zaległości:

Uuuuu…. Dawno się już nie odzywałam, dawno… Czas jakoś tak płynie niesamowicie szybko i ani się człowiek obejrzy, a tu już kolejny tydzień mija… Wydarzyło się ostatnio parę rzeczy wartych opisania, więc uprzedzam (zwłaszcza Asię:)), że ten post będzie baaaaardzo długi. Ale jest podzielony na poszczególne dni, więc możecie czytać na raty ;)

22.02 – 28.02, tak żeby „zamknąć” luty:

- 22 lutego przyszło nam (mnie, Margo i Basi, of course) udać się z wizytą do Alexa, naszego kolegi – Polaka (tego, co to u nas mieszkał króciutko). Alex uprzedził nas co prawda, że w mieszkaniu będą jego współlokatorzy, ale nie wspomniał ani słowem o pewnym maleńkim detalu… Tej nocy obchodzone tam były urodziny jednego z mieszkających z Alexem Hiszpanów, wobec czego, po wejściu do salonu, naszym przerażonym oczom ukazał się widok następujący : dziesięciu chłopa, większość powyżej 190cm wzrostu (wspominałam już, że Hiszpanie są niscy?), każdy z nich chciwie się w nas wpatrujący… BOŻE JEDYNY! Tak dziwnie i niezręcznie, to ja się już dawno nie czułam… Szybkie drinki, odśpiewanie „Sto lat” po polsku i tyle nas tam widzieli…

- nareszcie udaje mi się wyrwać od czasu do czasu na jakieś zakupy, nad czym niesamowicie ubolewa mój ukochany portfel… Biadoli i biadoli, no, ale trudno… Zakupiłam m.in. zieloną bluzeczkę na St. Patrick’s Day (irlandzcy znajomi naprawdę zobowiązują…) i śliczną (drogą, niestety…) czarną bluzkę na lato… W drodze do domu odwiedziłam Thomasa i Dara(h) :)

- wieczory piątkowy i sobotni spędziłyśmy głównie w towarzystwie Thomasa, Irlandczyków i Francuzek, które przyjechały odwiedzić naszego ulubieńca „żabojada”. Wszystko bardzo sympatyczne, ale mimo wszystko nie za bardzo było mi do śmiechu, gdy okazało się, że koleżanki Thomasa były zdania, że zadaje się z Polakami, bo „nie ma innego wyboru i tylko Polacy mu pozostali”… No comments… Na całe szczęście, dziewczyny zmieniły ponoć zdanie na nasz temat po poznaniu nas :)

- no, warto może jeszcze dodać, że sobotni wieczór nie należał do najprzyjemniejszych z powodu… „wilgoci”… Wyszłyśmy bowiem z domu w największą możliwą ulewę i nie zdążyłyśmy nawet dojść do przystanku (3 minuty), a już byłyśmy przemoczone do suchej nitki (i bynajmniej nie przesadzam, mokre byłyśmy CALUTEŃKIE)

- noc z 27 na 28 pełna była niezrozumiałych lęków, obaw, ataków paniki i takich tam… nie pytajcie o przyczynę, bo nie mam pojęcia, jaka mogłaby być… Fakt pozostaje jedynie taki, że była to jedna z najgorszych nocy mojego życia… Że już nie wspomnę o tym, że w środę wyglądałam jak żywcem wyjęta z jakiegoś filmu o upiorach…

- ostatni dzień lutego, choć byłam nieco „zombie”, był bardzo sympatyczny. Na łacinie okrzyknięto mnie i Margo mianem „superpolacas”, czyli Super-Polek. Zasłużyłyśmy na tę ksywkę w pełni, wykazując się większą znajomością gramatyki hiszpańskiej niż sami „tubylcy”:P Ha! Miało się te niezapomniane zajęcia z p.Ciszewską… „Hubiera/hubiese sido amado” to przecież pestka dla nas, nie? :) Wieczorem wielki tryumf szkolnictwa, czyli tzw. payday mój i Gosi w szkole językowej… Nieźle nam się „dostało” ;) No, a noc spędziliśmy po polsku, przy polskich słodyczach i polskiej kiełbasie (i włoskim tiramisú w wykonaniu Czeszki), bo wrócili nareszcie Ania, Asia i Janusz! :)

Podsumowanie lutego? Hmmm… jednym słowem, to będzie ciężko… :) Wkraczamy więc w marzec… A może raczej…

M. jak Marzecjużniebawem :)