30 stycznia 2007

UDALO SIE!! fotki sa wszystkie! :)

Konikhouse
Familia mariñeira do seculo XX
Czyż muszę przedstawiać tych dwóch panów?
Tak kiedyś może zamieszkam
Plaża, woda i góry… czegóż chcieć więcej?
Bárbara
Port
Czerwienie to moje klimaty…
Raz jeszcze ja i Finisterra
P.S. Nie sa te fotki nagrane w takiej kolejnosci jak chcialam, ale... wszystko jedno w sumie :)
BUZIAKI!!!
M.

Pokochaj Galicje :)

Basia na końcu świata …
… Gosia na końcu świata …
… Mam swój koniec świata i ja ;)
Tradycyjnie się promuję, czyli Estrella de Galicia rulezzzz!!!
Droga do słońca
Finisterra, czyni koniec lądu, jeśli o zachód idzie

fotek kilka...

Jak widać, wiało troszkę… ;)
Widoczek
Latające Polki (tudzież grupowa powtórka z Titanica)
Pocztówkowe I
Pocztówkowe II
Drzewka…




przykro mi, fotki pod koniec tygodnia... Nie zdaze juz dzis chyba...

29 stycznia 2007

Kto powiedział…?

Kto powiedział, że nie mogę sobie kupić:
srebrnych pantofelków,
czerwonej minispódniczki ledwie zakrywającej pośladki,
fikuśnych bluzeczek na ramiączkach
i tylu różowych (przepraszam! W kolorze fuksji) rzeczy, ilu tylko zapragnę?

Ano, nikt!

I dlatego właśnie… Nie, no spokojnie ;) Nie kupiłam wszystkiego z wyżej wymienionych, choć… niewiele nałgałam ;)

Pantofelki, rzeczywiście, są. I, rzeczywiście, srebrne :) Wahałam się, stojąc przed wystawą, czy wolę czerwone czy srebrzyste. Jak zwykle, zadecydował los – czerwonych nie było w moim rozmiarze :)

Minispódniczka? No nie, to już byłaby przesada… Tutejsze mini są naprawdę krótkie i trzeba do nich nosić getry, a do tej mody jakoś póki co (podkreślam – PÓKI CO!) przekonać się nie mogę… Chciałam przymierzyć czerwoną, rzeczywiście, ale do kolan… Niestety, rozmiarem 32 to ja się pochwalić nie mogę… (no chyba, że mowa o jednej tylko nodze???)

Fikuśne bluzeczki nie są aż tak znowu fikuśne, ale rzeczywiście „poszalałam” i zakupiłam aż trzy :) dwie niestety w odcieniach szarości („niestety”, bo chcę ostatnio swą szafę nieco rozweselić kolorystycznie), ale trzecia nadrabia niebieskościami i czerwienią ;)

Fuksja?... Fuksja to sweterek i bluza, które wiszą w szafie (tudzież chronią me cielsko przed zimnem) już od jakiegoś czasu… Nowości w tych odcieniach brak…

No, i proszę. Ja zawsze wiedziałam, że mój gust (wiem, mamo, wiem, ja nie mam gustu:) ) się do Polski nie nadaje… Moje zakupy byłyby bowiem dużo większe, gdyby nie świadomość, że przyjdzie mi w tym wszystkim chodzić także w rodzinnych stronach… Bo do przebieralni pognałam dziś z ponad dziesięcioma wieszakami! :P

Radośnie buziaki przesyłam!

M. jak Mójportfelcośopustoszał ;)

P.S. Śnieg niemal w całej Hiszpanii, ale naszemu miastu zostało darowane… ;)

27 stycznia 2007

I jak tu nie kochać Galicji?

Dziś udałyśmy się na wycieczkę zorganizowaną przez Silvię, czyli moją nauczycielkę galicyjskiego. Wycieczka ponad dwunastogodzinna (!), więc dała nam się zdecydowanie we znaki (ech, już nie te lata…). Co prawda znaczną większość czasu spędzić nam przyszło w autokarze, no, ale… i to potrafi zmęczyć :)

Pamiętam, że Mateusz po powrocie z Vigo opowiadał mi zawsze, jakie piękne są tu widoki i krajobrazy… Wierzyłam mu i przed przyjazdem tutaj, i po przyjeździe, ale po tej wycieczce… zapałałam tym samym co on entuzjazmem!!!

Długo jeszcze wspominać będę piękne widoki, jakimi mogłam nacieszyć oczy czy to przez okno autokaru (cały czas niemalże jechaliśmy wzdłuż wybrzeża, ech…), czy to ze skraju jakiegoś urwiska… Zachód słońca… Plaża… Piękny lazur wody… Wiatr… Białe kłębiaste baranki na błękitniusieńkim niebie… Ech, nie ma co opisywać, to trzeba po prostu zobaczyć!

Żebyście mieli choć maleńką próbkę tego, co nam dane było dziś ujrzeć, zamieszczam kilka fotek… Pokochajcie Galicję (chociaż wirtualnie) z ich pomocą :)

M. jak Miłośniczka-zielonych-galicyjskich-stron

25 stycznia 2007

Moda na 2007...;)

Szanowne Panie, Szanowni Panowie... w tym roku polecamy zakup ciuszkow ´paskowanych´... Bez paskow ani rusz na ulice! ;)

Pod spodem zamieszczam kilka fotek z tych ostatnio wykonanych... :) Mam nadzieje, ze Wam sie spodobaja :)

Impreza pozegnalna u Francuzow... :(

Pożegnanie Francuzów
Tzw foto nowożeńców
Siłaczka?
Tak witamy i żegnamy się z Francuzami ;)
Trunki, jak widać, wysokiej klasy

Buziaki przesyła Wam Basia!
Czasem zdarza mi się też ludzi SŁUCHAĆ :)
Mmmmm…
Czyż nie piękna?
„Janusz prezentuje dziewczynom swe wdzięki”

A tak zegnalismy Francuzow w Melé...

Gosia and the French people :)
Dla Ciebie, Tato… Nowy kandydat na narzeczonego!!! ;)
Gosia and the French people :)
Aniołki Israela
Ich już tu z nami w Vigo nie ma… :(
W tle Abba ;)
„Zakochani” w Melé
Moja nowa fryzura – made by Gosia

24 stycznia 2007

Rycerz?

Zaniechałam ostatnimi czasy, jak zapewne niektórzy z Was już zauważyli, systematycznego pisania… Ostatecznie, ileż można pisać o jednym i tym samym? :)

U nas wszystko dobrze, Basia pilnie szykuje się do bojów ze swoimi 5 czy 6 egzaminami, my z Margo planujemy nieco się poobijać… Nie, żebyśmy nie miały nic do roboty, ale… Damy radę i z obijaniem się, mam nadzieję ;) W planach przede wszystkim ZAKUPY, bo przecież karać powinni za niewykorzystanie zimowych obniżek (niektóre dochodzą nawet do 70%!!!)… No, a jak pogoda i fundusze pozwolą, to może i jakąś małą wycieczkę sobie zafundujemy? Zobaczymy…

Za oknem mam właśnie przepiękne słońce, które napawa mnie nietypowym dla mej osoby optymizmem… Wierzę więc w to, że wszystko potoczy się w ciągu kilku najbliższych dni/tygodni tak, jak powinno. Niestety, mimo tego słoneczka, nie jest za ciepło (tzn. ja tam nie narzekam, może być, ale dziewczynom „pizga”, zwłaszcza z rana)… No, ale przynajmniej śniegu nie ma ;) [tak, wiem, Asiu, śnieg jest faaaajny]

Jutro pierwszy dzień sesji, więc pierwszy dzień wolny od zajęć… Uczczę go… 8 godzinami na naszym kochanym CUVI (Gosia nie będzie gorsza – 6h), bo… musimy nadrobić część zajęć!!! Nie wszyscy wykładowcy wyrobili się z materiałem i wobec tego jutro przyjdzie nam za to zapłacić… Na szczęście, od piątku święty spokój :) Wybaczcie więc, ale tutaj zapadnie chyba cisza na jakieś dwa tygodnie, a i maile i te inne mogą być mniej na bieżąco niż dotychczas… Co wcale nie znaczy, że nie możecie do mnie pisać!!! :) Możecie, a nawet powinniście:)

Tytułowy rycerz, to… pierwszy (od września!) Hiszpan, który przepuścił mnie dziś w drzwiach, a konkretniej w kolejce do autobusu… Byłam w tak ciężkim szoku, że przeżywałam to niby drobne wydarzenie do samego uniwersytetu… A Gosia aż kazała sobie tego dżentelmena pokazać… Tak rzadkie to tutaj zjawisko…

Całuję i pozdrawiam słonecznie,

M. jak Membrillo (bardzo ważne słówko do zapamiętania: PIGWA!)

P.S. Moje korepetycje uczyniły mnie już „sławną”… Wygląda na to, że kwota, jaką dostaję, jest niewyobrażalnie wysoka… Mówi się już o tym nawet w autobusach ;)

23 stycznia 2007

Zamieszczam kilka fotek (z tych starszych), wiecej dzis nie zdaze...


´Thomas´ w Balicach

O tym, jak Rodzice za mną tęsknią ;)
2 stycznia i kwitnące drzewkaAgurriñas (tudzież robaki na obiad) Vigo świątecznie
Kartki :) Za wszystkie baaaardzo dziękuję!

21 stycznia 2007

Zaległości…

Oj, no niestety… Dorobiłam się tu ostatnimi czasy bardzo dużych zaległości… Większość z Was pewnie była z tego powodu zadowolona, bo nie było kolejnych megaporcji tekstu do przetrawiania, ale byli i tacy, co się dopominali nowinek (chwała niech będzie Rodzinie!). I jednych, i drugich informuję, że za kilka chwil poznają streszczenie ostatnich dwóch tygodni życia na Castelao… Będzie pewnie dłuuuuugo, ale wierzę, że dacie radę ;) Pod koniec tygodnia zaś postaram się zamieścić całkiem sporą kolekcję fotek… To tak dla tych, co wolą popatrzeć tylko, niż poczytać :)

- rebajas, czyli przeceny, jakoś nie należą póki co do szczególnie udanych, jeśli o naszą kobiecą trójkę chodzi… Nie za bardzo miałyśmy jak dotąd czas na wypady do sklepów, w związku z czym niewiele nowości w naszych szafach… U Gosi zagościł nowy odcień zieleni, a u mnie dalsza część fuksji ;) Ach! I mam jeszcze cudowne czerwone skarpeto-ocieplacze, które dostałam w prezencie od Basi! Jedyne, czym możemy się z Margo pochwalić, to nowe kolczyki i wisiorki… (policzyłam wczoraj pary kolczyków…32…:)),

- zaczęłam „pracować”! Udzielam aktualnie korepetycji z angielskiego czwórce hiszpańskich dzieciaków (lat 3, 4, i 2x7). Chodzę do nich dwa razy w tygodniu i póki co (po dwóch lekcjach) jestem zdania, że będzie z nimi wesoło i sympatycznie… Płacą BARDZO dobrze (jak długo tu jestem, tak o takiej kwocie za lekcje nie słyszałam), a w dodatku… płacą mi więcej, niż zażądałam! Czy wyobrażacie sobie, jak dziwnie się poczułam, jak po pierwszej lekcji mama dzieciaków powiedziała: „postanowiliśmy jednak płacić Ci więcej” ??? Jak w jakimś nierealnym świecie… No, ale nie narzekam ;)
Byłam też na rozmowie o pracę w sprawie wspominanego podczas mojego pobytu w Polsce kursu języka polskiego. Zaproszono mnie na rozmowę numer 2 (czyli chyba poszło całkiem dobrze), ale z niej… zrezygnowałam. I chwała mi za to, bo mam na miejsce tego kursu moje dzieciaki, które przynoszą dużo lepsze korzyści materialne ;), a poza tym, czuję się pewniejsza i łatwiej mi, jeśli o nauczanie ang. chodzi,

- udało mi się wreszcie ujrzeć słynne galicyjskie koniki… Fajne uczucie całkiem, jechać autobusem na uczelnię (tudzież z uczelni) i widzieć za oknem końskie stado… Czasami naprawdę mam wrażenie, że tutaj jest inny świat…

- wszyscy piszecie mi, żebym z imprezami nie przesadzała… Czuję się zatem w obowiązku poinformować Was, że ostatnimi czasy nie imprezujemy wcale dużo! Po imprezie sylwestrowej cisza była aż do 13 stycznia! Dopiero w tym tygodniu nieco odżyłyśmy (choć trudno znowu wrócić do tego nocnego trybu życia), idąc na fiestę w środę [tańczyłam sobie z Brazylijczykiem, hehe], czwartek i sobotę. Nareszcie ujrzałam znów me kochane Quomo, ale… troszkę się rozczarowałam, bo znajomych twarzy nie spotkałam niestety zbyt wiele…:(

- na uczelni same dziwy, bo… co rusz, to odwołują mi kolejne egzaminy! Nie dalej, jak pod koniec ubiegłego tygodnia okazało się, że będę mieć tylko JEDEN, tak więc ze szczęścia aż nie wiem, jak mam to skomentować… Gosia podobnie, ma tylko dwa… Tylko Basia jest w nieco mniej komfortowej sytuacji – coś koło sześciu…:(
Nareszcie będę mieć więc czas na trochę zakupów, dalsze eksploracje Vigo i – kto wie – może okolic?
Wszystkim Wam, moi kochani, życzę powodzenia na kolosach, zaliczeniach, egzaminach i całej tej reszcie… Wiem, że Wam ciężko, ale wiem też, że dacie sobie radę. Już zaciskam mocno kciuki!

- mamy z Gosią na liście swych sukcesów i osiągnięć uczelnianych także pewną sporawą w rozmiarach wpadkę, jaką jest nasz ukochany przedmiot – tłumaczenie audiowizualne. Co rusz, oddają nam jakąś pracę, komentując, że „praca bardzo dobra, generalnie bez większych błędów i problemów”, ale oceniają nas na 6 (po polsku brzmi fajnie, ale 6/10 to nasz dostateczny, niestety)… Nie kumamy trochę systemu, ale cóż robić? Gdy pytamy, czy można by coś poprawić, to „nie ma potrzeby, praca jest naprawdę dobra”…:/

- znów zostałam uznana za Hiszpankę, tym razem przez… Meksykanina! Uważam, że biorąc pod uwagę jego pochodzenie (w końcu zna się chłopak na hiszpańskim), mogę czuć się dumna z siebie ;)

- w sobotę zmieniłam nieco swój image… Gosia została nadwornym fryzjerem, a ja nareszcie mam jakiś ludzki kolor włosów (głęboki mahoń się zwie :))… Do tego, zaryzykowałam i oddałam się w gosine dłonie wyposażone w nożyczki… zmodyfikowała nieco mą grzywę. Uważam, że efekt jest bardzo bardzo fajny! :)

- no i cóż by tu jeszcze, z tych ważniejszych? Zostawiłam na koniec najsmutniejszą dla nas wiadomość, jaką jest… pierwsze pożegnanie wśród ludzi Erasmus… W czwartek przyszło nam wyściskać po raz ostatni trójkę przekochanych Francuzów – Flore, Melanie i Guillaume’a. Polały się łzy, humory mieliśmy wisielcze i… choć póki co jeszcze nie do końca dociera do nas ich wyjazd – będzie nam ich strasznie brakowało! NIENAWIDZĘ pożegnań…
Jedynym pocieszeniem dla mnie jest fakt, że nawiązałyśmy ostatnimi czasy dobre relacje z innymi Francuzkami, te na szczęście zostają na drugi semestr, więc… tragicznie nie jest. Ale, mimo wszystko, Erasmus jest fajny do momentu, gdy przychodzi się żegnać… W większości przypadków na zawsze… :(

- mam nadzieję, że silne wiatry, występujące ostatnio w Polsce (i Europie), nie wyrządziły nikomu z Was ani Waszych bliskich żadnych szkód. U nas tutaj cisza, zero najmniejszych podmuchów… Widać Gordon przepędził konkurencję ;)

Całuję Was wszystkich bardzo mocno i tęsknię mocniej jeszcze,

M.

P.S. Dla tych, którym łacina nieobca – zdaniem miesiąca jest:

MIRELLA EST PULCHRA PULCHRA PULCHRA (tudzież BELLA BELLA BELLA)

P.S.2 Pytanie za sto punktów – co to jest cibora? :)

06 stycznia 2007

To ci dopiero obiad…

Miasto zamarło. Ale naprawdę, po prostu zamarło. Z racji Reyes Magos wszystkie niemal sklepy pozamykane, ludność w większości – pomimo przepięknej pogody – siedzi pozamykana w domach… Mój Boże, jakby koniec świata…

Trzech Króli nie zawitało do naszego mieszkanka, ale widocznie oni wiedzą lepiej od pana od bombony, że my z Madrytu ani nawet z Hiszpanii nie jesteśmy ;) Sąsiad z dołu za to (ten od ETA) powiedział nam dzisiaj, że na ten Nowy Rok powinnyśmy sobie znaleźć facetów… Aż tak widać, żeśmy single? ;p

Na obiad wyczarowałyśmy z Margo hiszpańskie robale, się znaczy owoce morza były na patelni ;) Tym razem krewetki z takimi małymi śmiesznymi rybkami, które kształtem i rozmiarami przypominają nasze dżdżownice… Nie powiem, było smaczne… I pikantne, bo Chris-Amerykanin podarował nam specjalne ponoć do tego dania papryczki. Gosia stwierdziła, że jesteśmy odważne, skoro zdecydowałyśmy się na taki obiad… Jeśli nie spędzimy najbliższej nocy w toalecie, to w pełni się z nią zgadzam :)

Popołudnie spędziłyśmy po raz pierwszy od… kiedy to było? No, od dawna… nad książkami, ale jakoś tak nie wytrzymałyśmy za długo. Ciekawe, jak nam pójdzie przyzwyczajanie się do uczelnianej rzeczywistości? Będzie ciężko, więc trzymajcie kciuki!

Dajcie znać, co tam u Was, kochani. I wybaczcie, że tak dużo ostatnimi dniami napisałam :) Nie martwcie się, od poniedziałku zacznie się uczelnia, a potem będzie sesja – nie będzie zbyt wiele czasu na pisanie tych „bzdureksów” (taki neologizm Gosi).

Całusy i słoneczne (18-stopniowe:D) pozdrowienia,

M. jak Mirra (ta od Trzech Króli) tudzież jak dziś spożyte Mariscos

05 stycznia 2007

Cabalgata

Z dzisiejszego dnia dwa wydarzenia warto opisać:

1) byłam w centrum z przypadkowo spotkanymi podczas buszowania po sklepach Januszem, Anią, Asią i Izą na tzw. cabalgacie, czyli takiej jakby parado-defiladzie na dzień przed Reyes Magos, czyli Świętem Trzech Króli. Multum ludzi (głównie rodziców/babć z dziećmi), balony, światła, głośna muzyka i tony wyrzucanych w powietrze cukierków… Tak to more less wygląda ;) Nie dorzucono w moją stronę żadnych słodkości, ale fajnie się to wszystko oglądało, nie powiem…
2) wieczorkiem wybyłyśmy z Margo do kina na „Pachnidło”, ale… się już skończyło ;] Niepocieszone, poszłyśmy więc z braku laku na „Marię Antoninę”… No cóż… nie był to najlepszy film, jaki w życiu widziałam, ale stroje przepiękne!

Aaaa, moje upatrzone „śliwkowe” kozaczki okazały się jednak brązowe, a na dodatek wcale a wcale nie pasują na moje zgrabne łydki :P Trzeba więc będzie poszukać czegoś innego ;)

M. (hmmm… może jak Melchior?)

04 stycznia 2007

Chińczyczki z Madrytu? N.I.E.!

Jeśli uda mi się w poniedziałek wstać rano na uczelnię, to szczerze sobie pogratuluję… Ostatnimi dniami niemożliwością bowiem wydaje mi się wyjść z łóżka przed 10 :P Dziś było to spowodowane głównie pogodą, bo za oknem typowo galicyjskie widoki – pochmurno, deszczowo i średnio ciepło…

Przedpołudnie spędziłyśmy z Gosią na drobnych zakupach i wieeelkim lenistwie domowym ;) Niemal całe popołudnie za to przyszło nam przesiedzieć… na komisariacie policji! Nie, nie bójcie się, póki co nie zgarnęli nas jeszcze za notoryczne przechodzenie przez jezdnię na czerwonym świetle ;) Starałyśmy się tylko dostać tzw. N.I.E., czyli takie cuś potrzebne do ewentualnej legalnej pracy w Hiszpanii. Jeśli wszystko pójdzie tak, jak powinno, to już w najbliższą środę będziemy szczęśliwymi posiadaczkami takiego cudeńka ;) I oby poszło wszystko dobrze, bo 3 godziny czekania nie powinno przecież pójść na marne!

Prosto z komisariatu pognałyśmy do szkoły językowej na rozmowę o pracę (nauka polskiego, pamiętacie?:)). Babeczka okazała się przemiła i cała ta „entrevista” wydała mi się bardzo sympatyczna (pomimo, że musiałam nagle zacząć mówić po angielsku, co wcale nie było tak proste, jak mogłoby się wydawać). Obawiam się jednak, że z pracy nici, bo Gosia zwyczajnie jest lepsza :P (a kto wie, jakich ludzi ona tam jeszcze ma do dyspozycji?). No, ale poczekajmy na wyniki… Około 12-13 stycznia ma być wszystko jasne. Osobiście, to „i chciałabym i boję się”, jeśli o tę pracę chodzi, więc będę zadowolona z tego, co los da :)

Miałyśmy z Margo początkowo ogromną ochotę na kino (to nieszczęsne „Pachnidło” chcemy w końcu zobaczyć) i tradycyjne czwartkowe Melé, ale jakoś tak koło 22 zupełnie nam się odechciało wychodzić i ostatecznie spędziłyśmy późnowieczorne godziny przed telewizorem, tym razem śmiejąc się i wzruszając przy Epoce Lodowcowej (po hiszp., rzecz jasna).

Na koniec napiszę Wam tylko, że tutaj wciąż na drzewach kwitną sobie kwiatuszki (zrobiłam fotki, więc niedługo cosik zamieszczę), a na klombie pod kafejką internetową pojawiły się ostatnio bratki, więc… hmmm… jest ciekawie ;)

M. (jak Mieszkanka Madrytu)

P.S. Co do Chińczyczek z Madrytu – znów „nasz” pan przyniósł nam dziś bombonę z gazem (ten sam, co uznał, żeśmy z kapciami jak Chinki) i po raz kolejny już wdał się z nami w krótką pogawędkę. Zapytał nas w pewnym momencie, czy jesteśmy z Galicji, a kiedy zaprzeczyłyśmy stwierdził, że musimy być zatem z Madrytu… No i proszę, wyczuwa się, żeśmy nietutejsze, ale biorą nas już za Hiszpanki!!! Nieważne, że jak koleś usłyszał „Polonia”, to w jego oczach wyraźnie widać było pytanie „w której części Hiszpanii jest do cholery Polonia?!?”… Przy następnej butli z gazem zaprosimy go chyba na kawę. Tak za te mieszkanki Madrytu! ;)
P.S.2 Poczta polsko-hiszpańska współpracuje chyba coraz lepiej ;), skoro doszła do mnie dziś kartka od Rodziców, którą wysłali drugiego (!) stycznia. Muchas gracias!

03 stycznia 2007

Dziwnie tak jakoś…

Dziś dzień troszkę zakupowy, troszkę kulinarny (Gosia nauczyła mnie robić tortillę, wyszła nam pycha!), troszkę „niewypałowy” – farbowałam Margo włosy i zdecydowanie nie jest zadowolona z koloru…:(

Pogoda za oknem piękna, świeci słoneczko, mewy od samego rana dają czadu… Niby żyć, nie umierać. A jednak… Nie wiem, dziwnie tak jakoś… Gdyby dziś zapytano mnie, czego pragnę – odpowiedziałabym, że wrócić do Polski! I to tak już, teraz, zaraz… I najlepiej na zawsze… Mam kryzys… Tęsknię… Chce mi się płakać… W sumie, to nawet płaczę… Mam tak po raz pierwszy od kiedy tu jestem i boję się najbliższych dni, bo wiem, że (znając mnie i moje możliwości) może być jeszcze gorzej…

Oby było lepiej, trzymajcie kciuki, bo w końcu jeszcze 2/3 mojego pobytu tutaj przede mną… Muszę chyba po prostu znów przyzwyczaić się do tutejszego życia… Za miesiąc będę zapewne martwić się tym, że znów minął kolejny dzień, i że mój pobyt w Vigo już wkrótce dobiegnie końca… Póki co, niestety, jak to ja w kryzysie, odliczam…

Do końca czerwca jeszcze 179 dni…

Mój Boże…

M. jak Melancholia

02 stycznia 2007

Fuksja mnie prześladuje ;)

Czyż może być coś piękniejszego dla kobiety, niż udane zakupy już drugiego dnia Nowego Roku? Fakt faktem, że nigdy do wielkich zakupowych fanek nie należałam, ale od czasu do czasu jednak miło sprezentować sobie coś drobnego… Zwłaszcza, kiedy jest to początek roku, a ludzie dookoła chodzą w bluzkach na ramiączkach – tak ciepło dziś było!

Udałyśmy się z Margo do centrum handlowego (takie wypaśne cudeńko, a ja byłam tam dziś dopiero po raz pierwszy… matko jedyna, serio mało czasu wolnego miałam dotychczas…). Pobuszowałyśmy, pobuszowałyśmy i… doszłyśmy do wniosku, że hiszpańska moda to chyba jednak nie dla nas została stworzona! ;) Jak widzę te wszystkie złocisto-srebrne stroje, to zastanawiam się, dla kogo oni to w ogóle szyją? No, nieważne, każdy ma swój styl :)

Gosia, niestety, nie kupiła sobie nic. Mnie udało się wyłowić w H&Mie zwykłą czarną koszulkę na ramiączkach w białe paseczki (takie cuś, co zawsze się przyda i czego nigdy za dużo, a że zmieściłam się w rozmiar „S”, to musiałam zakupić!). W innym sklepie zaś znalazłam sweterek w kolorze fuksji (hehe, mam nadzieję, że wszyscy się orientują?), za „całe” 4 Euro! :) Nie wnikam już w system sprzedaży tych sweterków, bo ceny wahały się od 9,90 do wcześniej wspomnianych 4 Euro (były różne fasony i kolory, to fakt, ale zdarzały się fasony i kolory identyczne w dwóch różnych cenach, więc…), ważne, że sweterek w moim rozmiarze, że mi w nim chyba nawet do twarzy i… i że fuksja, bo to chyba najlepsza jak dotąd pamiątka z Hiszpanii;)

Znalazłam jeszcze kilka innych fajnych rzeczy, ale ceny niestety zniechęcały nawet do samego tylko mierzenia, więc dałam spokój…

Poza zakupami ciuchowymi postanowiłyśmy jeszcze z Margo zapełnić nasz barek, bo nieco ostatnio świecił pustkami ;) A potem zrobiłyśmy ogromniastą vueltę po niemalże caluteńkim Vigo, po drodze odwiedzając Chrisa-Amerykanina i Jessę-Belgijkę i… w ich towarzystwie wróciłyśmy do domu. Siedzieli do północy… Taka kolejna hiszpańska niepisana tradycja ;) Potem jeszcze tylko filmik na dobranoc i o 3 wreszcie udało się nam wybrać do łóżek…

Uff, co za dzień!

Buziaki,

M. (jak Mójulubionyostatnimiczasykolorfuksja)

P.S. Na ile wiem z SMSów, to Leandro bawił się w Polsce wyśmienicie. Odwiedził też już Kraków (w którym, jak wszystko dobrze pójdzie, spędzi kilka miesięcy na stypendium) i zakochał się w tym naszym cudnym polskim mieście… No cóż, zawsze wiedziałam, że nasz kraj jest wyjątkowy!

01 stycznia 2007

Sylwester po hiszpańsku

No i stało się! Przeżyłam swojego pierwszego w życiu Sylwestra poza Sosnowcem, bez przyjaciół, bez rodziny, bez polskiego krajobrazu za oknem…;)

Miejsce: mieszkanie Chrisa – Amerykanina

Skład: troje Polaków (ja, Gosia i Janusz), Francuzi (Flore i Guillaume) i Jessa – Belgijka; reszta towarzystwa nawaliła w ostatniej chwili, co… uratowało nasze żołądki, bo każdy miał przynieść coś do jedzenia, a nikt nie zmieściłby już chyba nic poza to, co i tak już mieliśmy. Ale, po kolei…

Przebieg: Zaczęło się oczywiście tradycyjnie – ploteczkami, opowieściami ze Świąt, do tego wina różnego rodzaju i takie tam… Potem zaś przyszedł czas na wieeeeelkie obżarstwo.

Na rozgrzewkę dla żołądka – dwie pyszne sałatki bretońskie (jedna z ryżem i pałeczkami krabowymi, a druga taka jakby nasza jarzynowa, tyle że dodatkowo z pomidorami, itp.). Oczywiście, trzeba było spożyć je z chlebem, co spowodowało, że taka na przykład ja miałam już dość jedzenia…

Na szczęście, z pomocą przyszła mi zbliżająca się północ. Czas na słynne dwanaście winogron (należy je jeść z każdym kolejnym uderzeniem zegara). Winogrona dla mnie i Gosi specjalnie przygotowała wcześniej sama Margo, obierając je ze skórki i wydłubując pestki (można kupić gotowe w puszeczkach, ale ponoć są obrzydliwe). Ciężko było z tą konsumpcją, bo zaczęłam się śmiać, widząc pięć megaskupionych min… Zawtórowała mi Gosia, potem cała reszta i ostatecznie z dziesiątym uderzeniem miałam wciąż usta pełne winogronowego miąższu… Na szczęście, udało mi się to wszystko jakoś przełknąć i – jak wszyscy z wyjątkiem wciąż śmiejącej się Gosi – wyrobiłam się na czas :) Potem oczywiście toasty, składanie sobie życzeń (że nie wspomnę, że życzyliśmy sobie z Januszem „Feliz Navidad”, czyli wesołych Świąt…) i oglądanie sztucznych ogni… Tak prawie, jak po naszemu ;)

Zachodnia Europa rządzi się jednak swoimi prawami, wobec czego po raz kolejny trzeba było zasiąść do stołu… Tym razem poszło danie numer jeden (jakie to szczęście, że „numeru dwa” zabrakło!), czyli małże z frytkami i sosem musztardowo -majonezowym (po belgijsku, przygotowane przez Jessę). Byłam już tak pełna, że myślałam, że umrę… Ale przyznać trzeba, że było pyszniutkie! Aż ciężko było odmówić sobie kolejnej porcji (Jessa ugotowała aż 5 kg!)

Po krótkiej przerwie przyszedł czas na postres, czyli desery. Moje i Gosi brownie (pamiętacie jeszcze to czekoladowe ciasto?) i ciasto francuskie… Po ostatnim kęsie obiecałam sobie nie jeść przez nadchodzący tydzień… Nie wiecie chyba nawet, jak jedzenie potrafi męczyć…

Przepełnieni, padliśmy na kanapach i fotelach przed telewizorem, żeby dać nieco odpocząć przepracowanym żołądkom i zebrać siły na dalsze atrakcje – trzeba było ruszyć w miasto…

Jessa umówiona była z Chrisem w porcie, gdzie odbyć się miał ogromny botellón, czyli takie typowe chlańsko po hiszpańsku. Ruszyliśmy więc dzielnie w tamte strony, zaopatrzeni w reklamówki urywające się pod ciężarem butelek różnistej zawartości… Niech mi jeszcze kiedyś powiedzą, że Polska to menelski kraj! Widok pokładających się na mokrej (oczywiście PADAŁO!) i brudnej podłodze nieletnich, odzianych w piękne balowe suknie, złociste pantofelki na obcasach, garnitury, krawaty i całą tą resztę (nie przesadzam, ciuszki jak z najlepszych żurnali) to coś, czego nie zapomnę przez długie lata… Za rogiem wymiotujący megapijany Hiszpan, tuż przed nami naćpany koleś tańczący w dość kuriozalny sposób (prawdopodobnie) w rytm muzyki płynącej z ogromnych słuchawek na uszach… Pod ścianą trójka nieletnich, z czego jedna z dziewcząt miała na stopach coś jakby onuce… Po przeciwnej stronie grupka kolejnych młodocianych grubo przed osiemnastką, niemal same dziewczyny, wszystkie pięknie poubierane i równie pięknie nietrzeźwe, śpiewające (nazwijmy to syrenim śpiewem;)) hiszpańskie przeboje… Jedna z nich z majtkami na wierzchu, bo sukienka się tak jakoś felernie zaplątała podczas siusiania pod krzakiem… Ale nie szkodzi, hahaha… Strach się bać co by było, gdyby nie padało i większość ludzi nie zostałaby w domach, tudzież nie schroniła by się w knajpkach…

Na ekipę Chrisa czekaliśmy ponad dwie godziny i miałam chwilowo– przyznam szczerze – dość. Ostatecznie jednak oczekiwany Amerykanin przybył, wyłowiliśmy jeszcze z okolicznego tłumu inną znajomą grupkę Polaków i – dokonując małego przemieszania w towarzystwie – ruszyliśmy do Melé, które było chyba jedyną knajpą bez płatnego wstępu.

W Melé zupełnie inaczej niż zwykle, bo Erazmusów całkowite zero (poza, rzecz jasna, nami), ale posiedzieliśmy, pogadaliśmy, wyściskaliśmy noworocznie Israela… Było fajnie, bo nareszcie nie kapało mi na głowę i darowane mi zostały widoki tego hiszpańskiego balującego gówniarstwa…

Na sam koniec „imprezy” (się znaczy w okolicach 7 rano) trzeba jeszcze tylko było znaleźć dysponującą kilkoma wolnymi miejscami… kawiarenkę. Tak, tak, moi drodzy, Hiszpania to taki kraj, gdzie żołądki często cierpią… Kolejną z tradycji (o której bladego pojęcia nie miałam) jest wstąpienie na słynne chocolate con churros w drodze powrotnej do domu… Niemal wszyscy odpadli… Ale ja, Gosia i Flore nie dałyśmy za wygraną. Dzielnie maszerowałyśmy Gran Víą, szukając jakiejkolwiek wolnej przestrzeni w jakiejkolwiek kawiarence, aż wreszcie osiągnęłyśmy swój cel! Margo nie dała rady zjeść wszystkiego (doskonale pamiętam, jak pierwszy raz zajadałam się z Basią churros około południa, a Gosia uznała, że to obrzydliwe, jeść coś tak tłustego i ciężkiego o tak wczesnej porze…), ale my z Flore stanęłyśmy na wysokości zadania.

Ostatecznie, w domu byłyśmy przed 8 rano, zmęczone, zdecydowanie przejedzone, nieco przemoczone i… zadowolone, że udało nam się przetrwać tak trudną noc. Jak Boga kocham, że zasypiałam, widząc po zamknięciu oczu te wszystkie hiszpańskopodobne nastolatki, wracające boso do domu, po chodnikach pełnych uryny, wymiocin, alkoholu, i nie wiadomo czego jeszcze. BLEH!

Jeśli żałuję czegokolwiek, to będą to fakty następujące:
- wielka szkoda, że nie mogliście tego przeżyć razem ze mną
- bluzkę imprezową mogłam, cholera, przepłukać przed jej ubraniem, bo caluteńka byłam obsypana brokatem
- powinnam była ubrać buty na niższym obcasie, bo chodzenie po Vigo daje się po jakimś czasie we znaki
- być może byłoby ciekawiej, gdybyśmy tego Sylwestra zorganizowały u nas w domu, bo największy „fajer” odbywał się właśnie na naszej kochanej Plaza de América. Z drugiej jednak strony, od nas do centrum imprezowego daleeeeeeeko...
Wszystkie boleści wynagrodził mi choć częściowo spotkany w drodze powrotnej Hiszpan, który na widok naszej trójki krzyknął: „!Sois hermosuras de belleza!” (jak by to zgrabnie przetłumaczyć…? „Urodziwe piękności”…)

No a pierwszy dzień Nowego Roku? – zapytacie… Spanie, telewizja i… ŻADNEGO jedzenia!

Z tym Nowym 2007 życzę Wam, kochani (i sobie zarazem też), przede wszystkim MNIEJ menelstwa, MNIEJ obżarstwa i MNIEJ deszczu. WIĘCEJ za to piękna, szczęścia, radości i miłości. Niech będzie tak słodko jak poranna czekolada z churros (byle nie tak mdło, jak było Gosi;)), tak słonecznie jak cały noworoczny dzień w Vigo i tak zabawnie, jak podczas połykania kolejnych winogron. Niech ludzie mówią Wam tak miłe rzeczy, jak ten pan od „hermosuras de belleza” i niech starczy Wam czasu na cudowne chwile lenistwa, takie jak u nas na Castelao miało to miejsce 1 stycznia. I na sam koniec- życzę Wam, żeby żadne z Was nie zostało z taką gołą dupą na wierzchu, jak ta Hiszpanka w porcie! ;)

!FELIZ AÑO NUEVO!

Przy stole

Noga z rana postrzalowa

(czyli oczko zapackane czerwonym lakierem do paznokci)

Prezentacja moich i Margo winogron
(czyz nie wygladaja smakowicie?:P)
Palaszujemy malze i frytki