JUST me AND my LIFE
Blog ten powstał z myślą o ludziach mi bliskich, których interesować będą moje losy na obczyznie :) Już za Wami wszystkimi tęsknię! Bądźcie ze mną chociaż myślami :)
22 lutego 2007
21 lutego 2007
Przepraszam za wyrażenie, ale SZLAG BY TO TRAFIŁ!
I rzucam, pomimo osłabienia, przekleństwami na prawo i lewo, bo – do cholery jasnej! – dziś środa popielcowa, a tutaj jest to obchodzone w dość ciekawy sposób. Jest pogrzeb sardynki, pali się jakąś kukłę czy cośtam… Świetnie, ale chyba nie będę w stanie tego obejrzeć :(
Odwołałam lekcje u dzieci, bo nie chcę rozsiewać zarazków w równym stopniu, jak robię to z przekleństwami we wszystkich znanych mi językach. Chodzę po domu i wyżywam się na przedmiotach – na ludziach nie mogę, bo Gosia zapracowana, a Basia ma migrenę. To jest po prostu CUDOWNY dzień… :/
M. jak MIERDA!!!
20 lutego 2007
Ależ beznadzieja!
Walentynki minęły spokojnie i bez większych fajerwerków, choć nie powiem – pobyt w hotelu z Thomasem być może odmieni moje życie ;) Poszliśmy potem do Jazz Klubu (który tak naprawdę nazywa się Manteca), gdzie poznałam trochę nowych ludzi… Sympatyczny dzionek, myślałam, że będzie gorzej :)
Tzw. „anioły”, czyli rodzice „moich” dzieci zaskakują mnie ostatnimi czasy coraz bardziej. Zadzwonili niedawno do mnie przed zajęciami, żeby zapytać… czy nie podwieźć mnie do nich do domu, bo są akurat w okolicy! Może mnie jeszcze kiedyś adoptują? :)
Huelgę numer dwa (się znaczy czwartkowy strajk uczelniany) wykorzystałyśmy z Basią na zakupy. W sumie, to ja poszłam jej tylko potowarzyszyć, ale ostatecznie to JA właśnie wróciłam do domu z nowymi ciuchami i cieńszym portfelem… do przewidzenia ;)
W czwartkowy wieczór wyrwałyśmy się z moją „młodszą siostrą” (czytać: Basią) bez Gosi do Melé (tragedia! Same nowe twarze!), a potem do Quomo… I znów – jak to zwykle bywa, gdy wychodzimy tylko we dwie – poznałyśmy dość ciekawych facetów. Basia została porwana na parkiet przez brazylijskiego przystojniaka, a ja pokonwersowałam pod ścianą z (jeśli wierzyć jego słowom) pianistą :) Miałyśmy dziś iść się przekonać, czy pianista jest pianistą rzeczywiście, ale niestety nam się nie uda – idę do pracy… Trzeba będzie z tym więc jeszcze poczekać…
Piątek generalnie był dniem dość nudnym. Po lekcji w szkole językowej zostałam jednak zaproszona na piwko przez swoich „uczniów” i to nieco mnie ożywiło. Zwłaszcza, gdy zapytano mnie czy prawdą jest, że w Polsce kupujemy ubrania według temperatury! Oczywiście, zawsze idę do sklepu i mówię, że potrzebne mi spodnie na -10 stopni i jakaś bluzeczka na 5-10. Matko jedyna…
Sobota minęła pod hasłem imprez - w końcu zbliża się końcówka karnawału! Nieświadome potrzeby przebrania się, ruszyłyśmy na juergę wraz z liczną ekipą francusko-irlandzką (poprzebieraną, of course), wcześniej podziwiając piękną paradę karnawałową w towarzystwie znajomej Hiszpanki i jej ukochanego z Portugalii :) Zaczęło nieco szwankować mi gardło, co jednak w jakimś stopniu zostało mi wynagrodzone, bo wszyscy panowie ładnie się mną opiekowali i przytulali ;) A był taki jeden w niebieskiej peruce, co w ogóle tego dnia okazywał mi jakieś specjalne względy ;)
Niedziela – odsypianie soboty. I kino :) Po hiszpańsku „En busca de la felicidad”, po polsku pewnie coś w stylu „W poszukiwaniu szczęścia”. Will Smith w roli głównej. Warto obejrzeć, polecam. Noc łzawa i depresyjna…
Poniedziałek – lekcje prywatne u dzieciaków (zarabiam u nich coraz więcej, ale trudno mi wytłumaczyć w skrócie, dlaczego:)), potem teoretycznie zastępstwo w szkole językowej, ale nie przyszedł ANI JEDEN uczeń. A lało…
Wieczór miał być nudny, „zakichany” i spędzony w domu, ale się nie poddałam – ruszyłyśmy z Margo do Thomasa, by znów ekipą polsko-francusko-irlandzką wybrać się do Irish Pubu (musieli tu przyjechać ci od Saint Patricka, żebym wiedziała, że mamy tu knajpy irlandzkie ;)).
Dziś (wtorek) ostatni dzień karnawału, a ja kicham, kaszlę i drżę (bynajmniej nie z podekscytowania, a z gorączki niewielkiej). Rada nie-rada, odbębniłam swe lekcje w szkole językowej (choć słownik tym razem był w użyciu, bo głowa odmawiała współpracy). Mili uczniowie zaprosili mnie na „orejas”, czyli taki ostatkowy hiszpański przysmak, ale musiałam odmówić :(
A miałam zostać dziś księżniczką… :(
M. jak miserable girl…
13 lutego 2007
Strajk!
Nowości u nas, jak to ostatnimi czasy bywa, niewiele.
Ot, zaczął się nowy semestr, a wraz z nim schrzaniła się kompletnie pogoda, bo zaczęło znowu padać, tak po galicyjsku ;) Po raz kolejny też przyjdzie spędzić nieco czasu na układaniu planu… Oby tylko zajęło nam to tym razem mniej tygodni, niż miało to miejsce ostatnim razem ;)
Caluteńki weekend spędziłam w łóżku z mym ukochanym…komputerem, bo trzeba było napisać pracę na tłumaczenie (dzielnie i niestrudzenie stukałyśmy z Gosią w klawisze klawiatury…). Myślę, że 36 stron analizy trzech wersji językowych „Shreka” (oczywiście po hiszp.) to całkiem niezły rezultat jak na 48h pracy, z przerwą na imprezę w Quomo i jej odsypianie ;) Polecam się na przyszłość do pisania ekspresowych licencjatów ;)
[by the way – na imprezie otrzymałyśmy z dziewczynami ofertę „miłego spędzenia czasu/nocy i wspólnej zabawy” od kilku tubylców… Że też, cholera, nie skorzystałyśmy…:] Walentynki w końcu tuż-tuż…]
Dziś w zasadzie nie tak do końca udało nam się dotrzeć na uczelnię, bowiem pracownicy uczelniani postanowili uskutecznić strajk, do którego zbierali się już od jakiegoś czasu. Odcięto drogę dojazdową na CUVI, co zaowocowało 20-minutowym „górskim” spacerkiem w deszczu. Pozamykano wszystkie budynki należące do uczelni, w związku z czym przyszło nam koczować pod drzwiami… Po niecałej godzinie i rozmowie z powracającymi do centrum miasta profesorami, dałyśmy z dziewczynami za wygraną – zjechałyśmy do domu (w Vigo się do domu nie wraca, się zjeżdża:P). Czy zajęcia popołudniowe się odbyły – nie mam pojęcia, dowiemy się jutro.
W czwartek powtórka z rozrywki, ale to już chyba tylko ze strony strajkujących pracowników, bo my nie zamierzamy po raz kolejny udawać się na słynną górę-edukatorkę, skoro nie ma to najmniejszego sensu :)
Lekcje z dziećmi dają mi coraz więcej radości, bo (poza faktem, że nareszcie mogłam zrobić jakąś klasóweczkę:P) okazuje się, że dzieciaki lubią te godziny spędzone ze mną i nawet podobno chciałyby mieć ich WIĘCEJ!!! :) Zastępstwo, które mam za Janusza w szkole językowej też przynosi mi sporo satysfakcji, a dodatkowo zdecydowanie poprawia mi humor (niektórych uczniów masz, Januszku, pierwsza klasa!).
Zakupiłam wczoraj fajną jeansową kurteczkę, więc nawet jakieś maleńkie zakupy udało mi się uskutecznić (przeszłam na drugą stronę naszej Castelao, ależ wyczyn!:)).
No, a jutro wcześniej już wspomniane Walentynki… I, tradycyjnie, spędzę je sama, się znaczy bez jakiegoś bliskiego mi męskiego ramienia u boku. A, nie, przepraszam… wieczorem idziemy z Thomasem do hotelu. Zaszalejemy, A CO!?! :)
Buziaki przesyłam, tym samotnym i tym zajętym też!
M. jak Walentynka na opak ;)
P.S. Pragnę podziękować wszystkim znajomym i krewnym Gosi za miłe słowa na temat mojego bloga – przeraża mnie trochę fakt, że czyta go pół Polski, no ale… Wybaczcie tylko, proszę, niezbyt wysoki poziom merytoryczny…:)
08 lutego 2007
„Niepełnosprawna…”
Dziś rano, przy śniadanku, postanowiłam dać popis swych możliwości w krojeniu chleba (nie kto inny, jak sam Mateo powiedział mi przecież kiedyś, że chleb to ja rżnę zawodowo ;)). Popis zakończyć się mógł dość tragicznie, na szczęście obyło się bez większych dramatów i ubytków cielesnych – wielki nóż „zgrabnie” ześlizgnął się z pieczywka, zmniejszając nieco obwód mego lewego palca wskazującego… W większości, chwała Bogu, odcięłam tylko skórę, ale przyznać muszę, że nie na żarty się przestraszyłam…
Fakt ten bawi mnie o tyle, że nie dalej jak wczoraj wieczorem zdjęłam wreszcie niewielki opatrunek z oparzenia, jakiego nabawiłam się podczas mycia kuchenki… Dziś na tą samą dłoń powędrował plaster…
Wracam chyba do starych nawyków bycia „ofiarą losu”… Siniaki na nogach i rękach już mnie nie rajcują…
Buziaki,
M. jak Masochistka :)
P.S. Gosia mi mówi, że powinnam się podpisać M. jak Mentirosa (czyli kłamczucha), ponieważ takim mianem określił mnie dzisiaj nasz siłacz od bombony, który zaoponował gdy powiedziałam mu po raz kolejny, że jestem Polką. Na dowód swego pochodzenia kazał mi wymienić najsławniejsze zespoły muzyczne naszego kraju… I, cóż.. jakoś niekoniecznie go przekonałam, bo niestety nie znam zespołów typu Vader (czy ktoś mi wyjaśni, co to za cholerstwo?). Ja znałam tylko Ich Troje i temu podobne :P
P.S.2 pozdrawiam fanów Ich Troje i Vadera, czymkolwiek to jest ;)
07 lutego 2007
Nic ciekawego w sumie…
- sesja już prawie za mną, a w sumie zanim wrzucę to, co piszę, na bloga – będzie już za mną całkowicie. Wcale nie spędziłam jej na wielogodzinnym buszowaniu po sklepach z ciuchami, ale było to do przewidzenia. W piątek (9.02) czeka mnie jedyny egzamin, zobaczymy jak pójdzie – najlepiej nie wróżę, bo choć przedmiot bardzo ciekawy, to oceniają BARDZO ostro,
- w kwestii nowozawartych znajomości – też bez większych rewelacji. Może coś ruszy się w ciągu najbliższych tygodni, bo przyjeżdżają nowi Erazmusowcy :) Kilka interesujących obiektów już się pojawiło, z tego co słyszałam, więc pozostaje tylko ich/je namierzyć i poznać :),
- przez dwa dni mieszkałyśmy na Castelao z facetem, bo kolega Basi przyjechał do Vigo na drugi semestr… Było bardzo sympatycznie, chętnie pomogłam nowemu koledze poznać podstawowe i kluczowe miejsca naszego ślicznego miasta i – generalnie, jak widać, na brak nudy ostatnio nie narzekam,
- ci, co znają mnie dość dobrze, zwą mnie chwilowo najlepiej opłacaną korepetytorką w mieście… Rodzice „moich” dzieciaków są aniołami, anioły widocznie dbają też o moją kieszeń i… nie wiem już, czy dziękować mamie za przekazanie mi swych umiejętności, Bogu za daną mi szansę i dar, sobie za zaradność w ogłaszaniu swoich usług, czy mojemu jedynemu, prywatnemu Aniołowi, który czuwa nade mną już od moich pierwszych dni na tym świecie? Podziękować pragnę więc każdemu z osobna :)
- tych, których interesują jakieś „lovelampki” hiszpańskie, muszę rozczarować po raz kolejny. Mirella, moi kochani, jest wielką dupą wołową i potrafi spieprzyć nawet najbardziej oczywiste nadarzające się w życiu okazje, na wieki wieków więc skazana będzie na samotność :)
Na sam koniec pragnę tylko dodać, że niecały tydzień temu dokonałyśmy z Margo wielkiego wyczynu zakupowego, zostawiając w kasie naszego ukochanego Al Campo prawie 60 Euro!!! Zakupy były niemal tylko żywnościowe, ich ogrom spowodowany był niesamowitymi obniżkami i promocjami, a wszystko to razem wzięte zaowocowało… No zresztą, sami zobaczcie na zdjęciach :) Zdradzę tylko, że tak z 10-15 minut do naszego domu z Al Campo się idzie, a koła wózkowe trzeszczały niemiłosiernie. Na szczęście, nikt nas za nasz wyczyn nie zgarnął ;)
Pozdrawiam serdecznie, pół deszczowo-pół słonecznie,
M. (jak „Milionerka” – to opcja mamy,
jak „mówiępohiszpańskujakHiszpanka” – to opcja sąsiadów i znajomych,
jak „melancholijniemidziśznowu” – to, rzecz jasna, opcja moja własna).
I tymi rymami zakończę dziś swego posta.
Ciao!
06 lutego 2007
Drukarka...:)