31 października 2006

Halloween party, czyli nareszcie możemy wyjść na ulicę bez przebrania ;)

Rankiem… głównie płakałam i biadoliłam – dostałam SMSa od Panczaka, w którym radośnie mnie poinformował, że wraca na dwa tygodnie do Polski i nareszcie się po dwóch latach zobaczymy… Problem w tym, że mnie w Polsce nie ma i się NIE zobaczymy… :( Celem powrotu do równowagi psychicznej wytłumaczyłam sobie, że to i tak tylko dwa tygodnie, i że może lepiej się do niego od nowa nie przyzwyczajać, skoro tak czy inaczej po raz kolejny wyjedzie…

Wieczorem… przyszedł czas na przygotowania do imprezy Halloweenowej :) Pakując się do Hiszpanii, żadna z nas nie pomyślała o potrzebie zabrania odpowiedniego przebrania na taką okazję, nie pozostało nam więc wiele więcej poza nieco innym (niż tradycyjny) makijażem. Włosy na lekki tapir, oczy mocno pokreślone czarną kredką, czerwone lub niemal trupioblade usta… To było niestety wszystko, na co było nas stać. Ja dorzuciłam do tego jeszcze dwa pajączki, które własnoręcznie nakreśliłam na twarzy i dekolcie. A potem sesja fotograficzna, której część zamieszczam poniżej. Pochwalimy się z dziewczynkami, jakieśmy śliczne (po raz pierwszy i my same – wszystkie trzy w dodatku! – i nasi znajomi jesteśmy zgodni – wyglądamy na tych fotach naprawdę super).

Nocą… Na imprezę udali się z nami oczywiście… No któżby inny? Leandro i Xavi. Tym razem z nieco zmodyfikowaną grupą znajomych (przy tym systemie podwójnych pocałunków na powitanie można się czasem zmęczyć, mówię Wam… Jak się nagle poznaje 10 nowych osób, przy piątej ma się już dość…). Tradycyjnie już, rozpoczęliśmy imprezowanie w Melé, a potem ruszyliśmy zgodnie do… QUOMO! :D Nie było naszych „znajomych”, co jednak nie przeszkodziło nam w znakomitej zabawie, bo dwoje z grupy przyjaciół Xaviego okazało się naszymi bratnimi duszami, toteż wszyscy razem szaleliśmy na parkiecie. Nasza ukochana knajpka zaserwowała nam dodatkowo po darmowym drinku (i to każdy mógł wybrać, na co tylko miał ochotę), więc pokochaliśmy to miejsce jeszcze bardziej ;)

Tej nocy mieliśmy wszyscy nadmiar energii (my, tzn nasza trójka i Leandro z Xavim), więc w Quomo balowaliśmy aż do zamknięcia lokalu, a potem zaczęliśmy szukać czegokolwiek wciąż otwartego. Xavi oczywiście doskonale orientował się w temacie, jednakże tego typu osób w Vigo jest niestety więcej… W każdym z trzech wskazanych przez naszego galicyjskiego znajomego miejsc był ogromny ścisk, przy czym przed wejściem do lokalu widniała gigantyczna kolejka pokroju tych z lat 80., kiedy to rzucali w jakieś miejsce papier toaletowy ;) Kiedy, wychodząc z jednej z takich przepełnionych knajpek, poczułam na swoich czterech literkach czyjąś rękę bezczelnie mnie obmacującą, dałam za wygraną… dość imprezowania na tę noc. Do domu!

Rankiem… :) I tak pobiłyśmy z dziewczynkami nasz rekord – o 7.30 to my jeszcze nigdy nie kończyłyśmy zabawy :)

Hiszpanie w wydaniu Halloween
Xavi i jego harem ;)
(widzicie te zadowolona mine?:))

Och, ach, ech ;)
No i jak tu sie oprzec takim kobietom? :P

Jest blondynka, brunetka i ´ruda´... :)


30 października 2006

Kolejny prawie-telegram


- nie wierzę we własne szczęście, ale mam nareszcie studencką kartę autobusową (z 3 tygodni oczekiwania zrobiło się 6, ale nie będę narzekać, bo dziewczyny jeszcze swoich nie dostały…)

- koleżanka z językoznawstwa (Belgijka Jessa, choć początkowo sądziłam, że Diesa) chce się uczyć polskiego. Proszę, jak nasz pobyt w Vigo zmienia zdanie innych nacji na temat Polski i Polaków :D

- „She’s a lady” to teraz mój i Basi ulubiony przebój do nucenia pod nosem ;)

29 października 2006

Zombie gotuje i robi ciasto


Krótka to będzie notka, bo ledwo żyję. Powrót do domu po 6, trzecia noc tego typu z rzędu, a pobudka przed 10, bo na 12 umówione byłyśmy z Januszem (praca na tłumaczenie do napisania). Mimo wszystko, zdążyłam jeszcze przed jego przyjściem pójść do kościoła i upiec ciasto (w garnku, bo jakiejkolwiek formy w naszym domu brak… Nauczona tegorocznymi doświadczeniami z menażką postanowiłam jednak zaryzykować i się udało :)). Pokazałam, jaka ze mnie zdolna kobita, a co! Skoro już nawet w salsie się zaczynam łapać, to mogę wszystko ;)

Na obiad były kotleciki musztardowe z kurczaka. Olśniło mnie ostatnio, że mam jeszcze w głowie kilka nieznanych dziewczynom przepisów ;) Wszystkim smakowało, więc się cieszę, bo bałam się, że mój „zombiestan” będzie miał negatywny wpływ na moje poczynania.

Nie mogę zapomnieć o wydarzeniach z Quomo. Basia zresztą też nie… Nakręcamy jedna drugą :)

28 października 2006

Karp w październiku i wariacje na temat salsy.

CUDOWNA sobota, moi drodzy, CUDOWNA! Pospałam całe 4 godziny, bo nie dało się więcej – za oknem tak pięknie znów świeciło słońce, że szkoda było to tak po prostu przespać. Poza tym, wczorajsze 3 godziny i te dzisiejsze 4 to już razem 7… Jak na trzy dni, to starczy ;) A dziś wieczorem (ekhm… wychodzimy po północy…) kolejna impreza… No, i kto jest debest? ;)

Pomimo cudnego słonka za oknem, w domu siedziałyśmy do 16 niemal, bo trzeba było trochę posprzątać (mimo wszystko, pożyczyć odkurzacza od sąsiadów już nie zdążyłam, trzeba to będzie w poniedziałek nadrobić… a mówię tak już od tygodnia ponad…), zrobić pranie (trzeba korzystać z naturalnego systemu suszenia ekspresowego), ugotować jakiś szybki obiad (zostałam pochwalona znowu, ponoć smaczne było :D), itp. itd… No, i Basi trzeba było streścić nasze wczorajsze szaleństwa ;)

O 16, jak już wspomniałam, wreszcie wyrwałyśmy się z mieszkania. Gosia – bogini koloru zielonego, ja – nimfa błotna odziana w błękity i Basia – z patriotycznym czerwonym akcentem. Ja – w spódnicy, dziewczyny – w spodniach ¾, wszystkie w bluzkach na ramiączkach, na stopach klapeczki i sandałki… Pomaszerowałyśmy na… PLAŻĘ. A co to mamy? Prawie listopad? Może i Galicja nie jest typową Hiszpanią, ale dzisiaj wybaczyłam jej wszystkie dotychczasowe deszcze… (dotychczas zapomniałam o tym wspomnieć, ale w tym roku mamy tu najbardziej deszczową jesień od 1978 r. To się nazywa mieć szczęście…). W sumie, to żałuję nawet, że nie wzięłam ze sobą kostiumu, bo dałoby się dziś wykąpać i byli tacy, co z tej okazji skorzystali. Nic to, poczekam z pierwszą kąpielą do wiosny :) Już sam fakt, że odziana w letnie ciuszki udałam się dziś nad Wielką Wodę ucieszył mnie na tyle, że nie będę narzekać :)

Poplażowałyśmy trochę, po czym dziewczyny udały się do centrum, celem nabycia nowej ilości gotówki, ja zaś – jak to Matka Mircia, ale tym razem udzielająca się w Vigo… Choć wciąż z Sosnowca ;) – poszłam do Al Campo na zakupy… Maszerowałam tak samotnie wzdłuż ulicy, uśmiechając się do samej siebie coraz szerzej z każdym kolejnym klaksonem ;), czując wszechobecne ciepło (choć słoneczko już niemal zdążyło skryć się za horyzontem) i ciesząc się tym, że tu jestem... Nieświadoma niczego wkroczyłam wreszcie do sklepu i… szczęka mi opadła. Od tego weekendu w naszym kochanym tutejszym „Auchan” można już kupić… CHOINKI, BOMBKI, OZDOBY ŚWIĄTECZNE i wszystko inne, co związane jest z tematyką Świąt Bożego Narodzenia!!! Boże jedyny, mam kupować choinkę, odziana w zwiewną spódnicę i bluzkę, która waży mniej niż, dajmy na to, paczka papierosów czy pudełko zapałek? Tego to ja się w Vigo nie spodziewałam :) Powiedzcie no, czy w naszym pięknym kraju też już sprzedają karpie? ;) A Niemcy jak? Tam w sumie też zaczynają z takimi rzeczami dość wcześnie… Ciekawam bardzo, kto tym razem okazał się lepszy – Hiszpania czy nasi najbliżsi zachodni sąsiedzi?

Cieszy mnie niezmiernie jeden fakt – wszędzie bez problemu można już będzie dzięki temu świątecznemu zamieszaniu zakupić Turrones… Mniam! (tych, co nie wiedzą, co to turrón, znów odsyłam do niezastąpionego Google… Nie będę Wam tu wszystkiego tak niczym na tacy tłumaczyć :P).

***

Matko przenajświętsza! Czy ja już mówiłam, że kocham ten kraj? I że kocham Vigo? Jeśli nie, to teraz mogę już tak powiedzieć! :)

Dziś na imprezę wybrałam się dla odmiany z Basią, która wczoraj zbierała w tym właśnie celu siły. Gosia po wczorajszym i przedwczorajszym odpadła. Ja wciąż jestem tą niby debest ;) Wraz z nami na imprezę udali się Xavi i Leandro (widocznie im się z nami podoba, bo sami zapytali, czy gdzieś dziś idziemy:)). W sumie, to tak nie do końca się z nami „udali”, bo my dwie najpierw same spędziłyśmy trochę czasu w Melé z Ulą Niemką, zaś chłopcy spóźnili się duuuuuużo bardziej niż ostatnio, przyprowadzając ze sobą spory tłumek Hiszpanów – współlokatorów i znajomych z pracy. Leandro dość wcięty był (na tyle, że musiałam go na starcie dzisiejszego maratonu po knajpach prowadzić pod ramię), toteż nie od samego początku dało się z nim normalnie konwersować. Spotkanie zaczęło jednak dość szybko przybierać normalny obrót – rozpoczęła się juerga :)

Przyznam, że początek tej naszej sobotniej knajpowędrówki mnie nie zachwycił. Włóczyliśmy się tą sporą (głównie hiszpańską) ekipą po Vigo, ale tym razem nowe miejsca się nam wcale nie podobały, a te, które proponowałyśmy nie przypadały do gustu reszcie. Postanowiłyśmy się z Basią odłączyć i szukałyśmy trochę na własną rękę, aż znów dołączyła do nas ekipa Leandro. Xavi po raz kolejny stanął na wysokości zadania – uznał, że czas wybrać się w miejsce, które spodoba się nam (mnie i Basi), i że w związku z tym na dziś proponuje Quomo (zapamiętajcie tę nazwę, bo od tej pory jest to dla nas guru imprezowe). Większość ekipy postanowiła się w związku z powyższym odłączyć, a na placu boju pozostałam ja, Basia, Xavi, Leandro i „Czarny”, czyli jeden z ich kumpli (zabijcie, a imienia sobie nie przypomnę)…

Quomo… Quomo okazało się dość zatłoczonym miejscem wypełnionym po brzegi dźwiękami fantastycznej muzyki. Nie wahałyśmy się nawet przez moment – ZOSTAJEMY. Początki nie były łatwe – ludzi było sporo, więc nie dało się nigdzie odłożyć rzeczy i trzeba było z nimi tańczyć. A tak to my z Basią nie możemy pokazać, na co nas stać! ;) Nie minęło jednak pół godziny, a spora część imprezowiczów ruszyła na dalszą wędrówkę po knajpach. Miałyśmy więc nareszcie szansę odstawiać tradycyjny „pokaz”, który Xavi i Leandro przyjęli z największym spokojem. Tylko Czarny był w małym szoku… ;)

Lubicie oglądać musicale? A marzyliście (powinnam chyba zapytać głównie kobiety, ale zapytam ogół, coby nie było żadnej dyskryminacji) kiedyś o tym, by być bohaterem takiego cacka? Ja oczywiście marzyłam i tak właśnie poczułam się dziś w Quomo. W pewnym momencie z głośników popłynęły dźwięki „She’s a lady” (o ile taki jest tego tytuł), a my z Basią rozkręciłyśmy się na maksa… I nagle… mój wzrok padł na podest znajdujący się tuż przed nami. Trzech facetów tańczyło w rytm salsy, byli skierowani w NASZĄ stronę, patrzyli na NAS, machali do NAS zapraszając do tańca… A po chwili zeskoczyli, podeszli bliżej i, nie przestając tańczyć, zaczęli do nas śpiewać słowa piosenki! Wybaczcie, nie jestem w stanie tego opisać tak, jak bym chciała, bardzo trudno oddać magię tej chwili… Jedno jest pewne – nie potrafiłam oprzeć się takiemu zaproszeniu i kilka chwil później tańczyłam już z wysokim przystojnym (choć chyba sporo starszym) Hiszpanem. Nie znam się na salsie, ale nie miało to najmniejszego znaczenia. Mawiają, że jeśli partner dobrze prowadzi, to partnerka zatańczy wszystko. Podpisuję się pod tym wszystkimi kończynami! Tzn. dobra, ja czułam się jak pokraka, ale obserwatorzy mówili, że wyglądało to całkiem nieźle… Piosenka się skończyła, kolejną było coś w rytmach merengue, więc postanowiłam odpuścić… Hiszpan nie dał jednak tak łatwo za wygraną i zaczął mnie uczyć kolejnych kroków… Xavi, Leandro i Czarny stali bezradnie, zostawieni sami sobie, a ja na jakieś pięć minut zapomniałam o bożym świecie… Odnalazłam swoje maleńkie Palacio de Salsa z León!
Zostawiłam Hiszpana, zmęczona tańcem i wróciłam do tych, z którymi przyszłam :) Bawiliśmy się do 6 rano. Czułam się tak, jakby przyprawiono mi skrzydła. Na odchodnym usłyszałam jeszcze, że mam imię równie piękne, co jego właścicielka (szarmanccy potrafią być czasem ci Hiszpanie), i że naprawdę dobrze tańczę (tego może nie skomentuję)… Po powrocie do domu byłam wykończona, ale i tak z nadmiaru wrażeń jeszcze długo nie mogłam zasnąć… W końcu nie codziennie człowiek ma się okazję poczuć jak bohaterka „Grease”…

27 października 2006

Pierwsza juerga

Wyszło słońce! Jakże cudownie jest budzić się rano i widzieć promyki słonka za oknem. Nawet po trzech godzinach snu jest to wspaniałe uczucie :) Zwłaszcza, że tu w Galicji nigdy nie wiadomo, jak długo takie luksusy są człowiekowi pisane…

Na uczelni fajnie z dwóch powodów. Numer jeden – udało mi się na gg porozmawiać nie tylko z Mamą, ale też „złapała” mnie tam Marcia… Ech, tak miło poczuć choć troszkę klimat starych dobrych czasów… Powód numer dwa: na zajęciach z hiszpańskiego oglądaliśmy dziś przepiękny, choć arcysmutny „Mar adentro”. Popłakali się prawie wszyscy… I w sumie, to się wcale nie dziwię. Kto widział film, ten zrozumie. Polecam serdecznie, tak by the way…

Do domu wracałyśmy luksusowo, bo podwiózł nas swą bryką Thomas-Francuz (Madzia, jak tu przyjedziesz, to masz już obiecane konwersacje z nim :D). Komicznie musiała wyglądać nasza gromadka – Francuz na czele, a tuż za nim trzy niewiasty, z oczami czerwonymi od płaczu, wciąż jeszcze pociągające od czasu do czasu nosem… Thomas pękał ze śmiechu :) Powiem Wam, że wkurza mnie strasznie kończenie zajęć o godzinie 19, ale dla jednego aspektu zdecydowanie warto – zachody słońca oglądane z tej przeklętej uniwersyteckiej góry są warte każdego wysiłku czy poświęcenia… Wezmę kiedyś może aparat (choć pewnie zapomnę z milion razy, ale do czerwca duuuużo czasu), zrobię zdjęcia, to Wam pokażę… ale to chyba nie jest do oddania na zdjęciu… To TRZEBA PRZEŻYĆ :)

Na wieczór byłyśmy wraz z Gosią (Basia postanowiła zostać w domu) umówione z Leandro. Pierwszy wypad Włocha w Vigo z kimś fajniejszym ode mnie. Mniej gadatliwym może niekoniecznie, choć… no OK., troszkę mniej gadatliwym :) Oczywiście jak to z Gosią, spóźniłyśmy się ciutek na umówione miejsce, ale.. bez paniki, Włosi są jak Hiszpanie, spóźniają się zdecydowanie bardziej, niż Polacy ;) Leandro przybył ze swym kolegą z pracy, Xavim. No i ruszyliśmy do centrum…

Chcąc opisać wszystko, co się działo, musiałabym się chyba rozpisywać bardziej niż mam to w zwyczaju, więc tradycyjnie już dokonam streszczenia. Przeżyłam swoją PIERWSZĄ W ŻYCIU JUERGĘ (ściągnę pomysł z maili Gosi i zdradzę niezorientowanym, że owa „chłerga” to taki typowy system spędzania wieczoru/nocy stosowany przez Hiszpanów. Polega to na tym, że chodzi się od baru do baru, pije i je co nieco w każdym, potem przenosi się do dyskoteki i tam powtórka z rozrywki. Tak mniej więcej. I tak stereotypowo do tej kwestii podchodząc…). Spokojnie kochani, my w KAŻDYM miejscu nie piłyśmy, bo raz że to nie w naszym stylu, dwa że trochę szkoda kasy na same „wyskokowe”, a trzy… że Gosia nie wzięła ze sobą portfela i byłyśmy skazane na moje marne 10 czy 12 Euro… ;)

Xavi nie jest tubylcem, ale mieszka tu już ponad rok, więc zna się na wszelakich knajpkach zdecydowanie lepiej od nas (ciekawe, czy właśnie dlatego Leandro go przyprowadził, czy po prostu bał się mnie i kolejnej Polki jednocześnie?:P). Poszliśmy zatem do kilku naprawdę fajnych miejsc (w tym jedno posiada nader oryginalne siedzenia typu taksówka - CAŁA taksówka, lokomotywa - TAKA PRAWDZIWA, itd…). No, a potem ruszyliśmy na wielką wyprawę po dyskotekach…

Jeśli powiem, że „zaliczyliśmy” z 8, to z całą pewnością nie przesadzę. Dobrze, że tu nie trzeba płacić za wstęp (przynajmniej w zdecydowanej większości miejsc, ale do tych płatnych oczywiście nie chodzimy). Xavi był na tyle miły, że postanowił dostosować się do naszych babskich kaprysów i zachcianek i cierpliwie prowadził nas od jednego lokalu do drugiego. Zwykle spędzaliśmy w większości ok.15 minut, bo przy wejściu witała nas jakaś fajna piosenka, a potem puszczali kompletną sieczkę… Kilka miejsc okazało się całkiem sympatycznych, np. taka knajpka, gdzie puszczają same galicyjskie przeboje… Xavi się bawił wyśmienicie, a ja ze zdumieniem stwierdziłam, że zaczynam się łapać w hiszpańskich wykonawcach ;) Ostatecznie zabawę skończyliśmy w znanej mi już Bola de Cristal. Nie mają tam wyjątkowo świetnej muzyki, no ale nie chciało nam się już zmieniać miejsca po raz enty. Poza tym, w ramach dodatkowej rozrywki, jacyś tubylcy zaserwowali nam pokaz breakdance, więc przynajmniej nie bylo nudno ;)

Zabawę skończyłyśmy zdrowo po 4 rano, come back do domu o 5.30. Czy ja poprzedniej nocy prawie nie spałam? Chyba mi się tylko wydawało ;)

Na koniec muszę napisać jeszcze parę słów o Hiszpanach na dyskotekach. Dziewczyny (zdecydowana większość, choć oczywiście trudno aż tak bardzo uogólniać) przytupują zazwyczaj w miejscu, od czasu do czasu trochę się poruszają, ale nie jest to ruch zbyt ekspansywny. Na mnie, Gosię i Basię patrzą jak na jakieś dzikuski, bo my szalejemy, skaczemy, piszczymy, głośno śpiewamy i potrzebujemy DUŻO przestrzeni :) Chłopcy też na nas początkowo patrzyli trochę z ukosa, ale potem uznali, że bawimy się w fantastyczny sposób :D Hiszpanie zaś są zupełnym przeciwieństwem tłumów Polaków podpierających ściany. Zwracam honor tańczącym mężczyznom z naszego kraju, ale tak szczerze – nie mamy ich znowu aż tak wielu. Hiszpanie WSZYSCY są na parkiecie (poza tymi, co „polują”… ale oni też stoją tylko do momentu upatrzenia „ofiary”, a potem ruszają w tany) i przyznam szczerze, że znakomita większość naprawdę potrafi tańczyć. A są i tacy, na widok których po prostu szczęka opada… ¡VIVA ESPAÑA! :)

Gosia wsrod facetow :D
My dwie i Leandro Wloch :)
Z Xavim

26 października 2006

Ratunku, zniknęła mi talia (i to bynajmniej nie kart)!

Tak, tak, moi kochani, wstyd się przyznać, ale niestety tutejszy harmonogram spożywania posiłków dał mi się już we znaki :( Nie czuję się dużo cięższa czy „większa” tak generalnie, ale fakt pozostaje faktem – o czymś takim jak wcięcie w talii przyjdzie mi chyba chwilowo zapomnieć ;) Nie, żebym miała w związku z tym zamiar zmienić swój tryb życia, bo to ciężko byłoby zrealizować, no ale… Macie jakieś pomysły, co z tym zrobić? Opcje są tylko dwie chyba – zacząć ćwiczyć, albo dać sobie po prostu z tym chwilowo spokój… Żadna mi się nie podoba. Znajdę złoty środek – trza będzie częściej ruszyć tyłek na jakąś dyskotekę ;)

Dzień minął bardzo sympatycznie – na uczelnię poszłam dopiero na 16 (bo wszystkie wcześniejsze zajęcia jakoś mi poprzepadały… nie narzekam…), na zajęcia z galicyjskiego. Fajnie się słucha, jak ktoś mówi w tym języku. I nawet rozumiem prawie wszystko (w końcu czytało się teksty z językoznawstwa en galego… „feito” jako „hecho” jest dla mnie zupełnie naturalne ;)). W domu co prawda dopadła mnie mała załamka, jakoś tak wróciły wspomnienia sprzed mniej więcej roku… zrobiło mi się sentymentalnie, niepotrzebnie napisałam pewnego SMSa, bo odpowiedź wcale mi nie pomogła, a wręcz przeciwnie… Na całe szczęście, dziś w Melé była impreza włoska i nie za dużo miałam czasu na zamartwianie ;)

W Melé, jak to w Melé, sporo ludzi się już zna i kojarzy :) Przed wejściem (!) czekał już na nas Piotr Skrzypek, w środku poznane niedawno na uczelni Christina i Veronica (plus jej narzeczony – Bruno z Portugalii :D)… Nareszcie zaczynamy mieć za znajomych rodowitych Hiszpanów :) Jeśli mam być szczera, nie rzuciła mi się w oczy jakaś szczególna różnica w organizacji imprezy, poza rozwieszonymi flagami włoskimi. Ale, czy to takie ważne? Melé opuściłyśmy dość wcześnie, zabrałyśmy Ulę Niemkę, Polaków z naszego uniwerku w Sosnowcu i ich znajomych (Fernando, Pablo, Diego i kogośtam;), Hiszpanów, w każdym razie) i ruszyliśmy potańczyć do Soho. Co tam, że knajpka była opustoszała – cały parkiet należał przynajmniej do nas! ;) Potańczyliśmy do 4 z groszem, o 5 byłyśmy z dziewczynami w domu i rozkoszowałyśmy się luksusem spania 3 godzin, bo o 10 trzeba było pojawić się na „literaturze i kinie”… Jak to było? „Po śmierci się wyśpię”. NO! :)

M.

P.S. Leandro nas dzisiaj „wystawił” – uznał, że jutro musi iść do pracy i w związku z tym nigdzie się z nami nie wybierze. Też bym się ze sobą nie wybrała po tym naszym wtorkowym spotkaniu ;)
P.S.2 Zgubiłam nie tylko talię, ale jeszcze i fleczki do kompletu. I tak oto, moi drodzy, zostałam pozbawiona wszystkich swoich tutejszych kozaczków, czy to wysokich, czy to krótkich… Znów cytując pewnego znajomego – strrrrraszne… (tyle, że ja użyję tych słów bez ironii, bo mam tu teraz dwie zbędne pary butów… a do tego nie mam nic do spódnicy :P No dobra, zostały mi jeszcze jedne półbuty, ale to już tylko na porę nie-deszczową…)
P.S.3 Nie uwierzylibyście nigdy, jak szybko można wnieść na 4 piętro ciężki jak diabli pojemnik z gazem… Pan dostawca (całkiem fajniutki, sporej postury Hiszpan) pobił chyba nawet naszego rodzimego Pudziana… I’m impressed…

25 października 2006

Znów widzę świat w różowych barwach

Chyba się udało! Mój plan na ten semestr jest chyba nareszcie gotowy! O ile oczywiście do przyszłego tygodnia nic mi już nie odbije… Dziś poszłam pierwszy raz (cóż z tego, że rok akademicki trwa już 1,5 miesiąca? Erasmusi mają swoje prawa ;)) na zajęcia z literatury i kina na anglistyce (nikt się nie zdziwi jak powiem, że są one prowadzone po hiszpańsku, prawda?:)) i chyba będzie to kolejny strzał w dziesiątkę, jeśli o wybór przedmiotów chodzi [mogłam się na te zajęcia zdecydować dopiero teraz, ponieważ zrezygnowałam z gramatyki historycznej, którą będę robić w przyszłym semestrze, a która odbywała się w tych samych godzinach]. Hispaniści z mojej grupy prawdopodobnie będą kojarzyć gościnny wykład profesorki z Vigo, na którym analizowaliśmy m.in. opowiadanie o starym domu, w którym mieszkała pewna rodzina i takie drugie o morderstwie, czy samobójstwie… Nie będę tu szczegółowo pisać, o co chodziło w każdym z tekstów, bo zajęłoby to sporo miejsca, ale jedno mogę powiedzieć – te zajęcia wywarły na mnie wtedy ogromne wrażenie, bo sens tych opowiadań wyłapaliśmy dopiero po dość długim wspólnym kombinowaniu. Na literaturze i kinie jest teraz podobnie. Burza mózgów, kobieta chodzi po całej sali i swoimi pytaniami po prostu zmusza mózgownicę do pracowania na najwyższych obrotach („głowa służy do myślenia, a nie noszenia na niej kapelusza” – słowa samej wykładowczyni:)). Nikt nie widzi najmniejszego problemu w tym, że zaczęłam chodzić na te zajęcia tak późno. Zostałam miło przywitana, zapewniona, że w razie potrzeby wszyscy chętnie mi pomogą i… do roboty :) Zajęcia może niekoniecznie dadzą mi cokolwiek, jeśli o nadrabianie różnic programowych chodzi, no ale chciałabym też mieć coś z życia i zrobić tu coś, co sprawi mi przyjemność. No i mam. A wszystko dzięki Gosi, która chodzi na te zajęcia razem ze mną. To właśnie Gosia sobie przypomniała, że te zajęcia pokrywały nam się dotychczas z gramatyką historyczną. Dzięki :* :)

Spytacie pewnie, dlaczego widzę świat w różowych barwach? Raz, że znalazłam ciekawe zajęcia, dwa, że plan już chyba serio gotowy, a trzy… kochany pan Antonio naprawił mi światło w pokoju i znów widzę wieczorami me różowe ściany, a nie tylko ciemność :) A do tego można się już normalnie kąpać, bo zostały nam odetkane te zapchane rury… Żyć, nie umierać :)

M.

P.S. Jest coś, co sprawia, że czuję się w tym kraju komfortowo – jak się przedstawiam, nikt nie robi głupiej miny słysząc, że jestem Mirella :) Chwała za to Hiszpan(k)om i Włochom! :)

24 października 2006

Pseudo-randka z Włochem

Już na samym wstępie uprzedzam tych, którzy spodziewają się dziś pikantnej historyjki, że tytuł dzisiejszego posta ma na celu tylko i wyłącznie małą prowokację – żadnej randki tak naprawdę nie było :)

Na uczelni zajęcia upływały raczej tradycyjnie (czyli dość długo ;)). Jedyną nowością, o której warto wspomnieć, są zajęcia z galicyjskiego. Niestety, Mateo, mamy je z dwiema babeczkami, więc tego Twojego wykładowcy nie będę miała możliwości (przynajmniej w najbliższym czasie) pozdrowić. Dziś były tylko zajęcia organizacyjne… Wydaje mi się, że będzie to ciekawe… Nie nauczę się niestety chyba za dużo, jeśli o sam język chodzi (w sumie, to tego mogę trochę podłapać od tubylców:)), ale poznam sporo kultury, historii, gastronomii… :D

Przechodząc do tajemniczego Włocha… ;) Leandro jest znajomym Macieja, Dagi, Marysi i Jadzi z Granady. Jako, że przyjechał na jakieś 2 tygodnie do Vigo (pracować w pobliskim Porriño), moi wyżej wymienieni znajomi nie omieszkali mu wspomnieć, że mają „swoich ludzi” w tych okolicach ;) I tak oto biedny Włoch dostał mój numer telefonu, zaprezentowano mu moje zdjęcia (tu właśnie miało być, że biedny… Swoją drogą, dowiedziałam się, że Maciej ma w kalendarzu moje zdjęcie w okularach?!? Czyście powariowali?) i obiecano, że w razie potrzeby, chętnie się nim tutaj zaopiekujemy (się znaczy, możemy gdzieś razem wyskoczyć;)). I tak oto w poniedziałek rano dostałam SMSa od Leandro, w którym pisał, że chętnie nas pozna itd. itp… Wstyd przyznać, ale wstępnie miałyśmy znaleźć dla niego czas dopiero w środę (ech, te nasze zajęcia do 19…:( ). Jednak jako, że galicyjski skończyłam wcześniej, postanowiłam spotkać się z nim już dziś, tak asekuracyjnie na godzinkę czy dwie. Dziewczyny niestety nie mogły, więc sama zostałam na placu boju…

Czy muszę mówić, że miałam niezłego stresa? Znacie mnie, jak mam poznać kogoś nowego w taki właśnie sposób, nie czuję się zbyt komfortowo…(zupełnie jak spotkanie z kimś z Internetu… nie znasz praktycznie człowieka, umawiasz się nagle w jakimś miejscu, opisujesz w co będziesz ubrana/y i dochodzi do pierwszego spotkania… brrrr…) A tu jeszcze tym razem to miał być Włoch (w dodatku znajomy znajomych), miałam z nim konwersować po hiszpańsku (a wiecie, że idzie mi to średnio) i… nie miałam zielonego pojęcia, dokąd go zabrać! Fakty są bowiem takie, że nie wychodzimy tu jeszcze póki co za dużo, a jak już wychodzimy, to ciągle w te same miejsca (w najbliższym czasie mamy to zamiar zmienić, bo czuję się niekompetentna jako przewodniczka po Vigo, jako tymczasowy tubylec też niekoniecznie, a mieszkam tu już 1,5 miesiąca), które to z kolei są ładny kawałek drogi od naszego miejsca zamieszkania… Ech, no skomplikowane to wszystko…

Ostatecznie, pomaszerowałam z przyklejonym, nerwowym uśmiechem na umówione miejsce. Poznaliśmy się w sumie bez większych problemów, bo nietrudno wyłowić z tłumu faceta z pomarańczowym szalikiem i takimiż oprawkami :) Na dzień dobry wyszłam na wielkiego kujona, bo jak to tak, nie znać w najbliższej okolicy żadnej fajnej knajpki? Na domiar złego, zaczęło lać, ale tutaj, na szczęście, wykazałam się już dobrą znajomością miasta Vigo i wydobyłam z torebki parasol :D I tak spacerowaliśmy w deszczu pod ramię, ja i Leandro Włoch, w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie można by usiąść i pogadać…:)

Streszczając ten wieczór, bo i tak się już wielce rozpisałam, spotkanie miało być krótkie, a trwało do 23.30. Leandro wypowiadał się może w sumie przez 15 minut, pozostały czas trajkotałam ja (chyba wszyscy wiedzą, jak się teraz czuję? Jak idiotyczna katarynka wypluwająca z siebie tonę głupot na minutę…Norma…). Zostałam zmuszona :) do zjedzenia paru tapas, mile zaskoczona faktem, że zapłacono za moje piwo i te tapas, które – pomimo wcześniejszych zapewnień, że nie jestem głodna – zjadłam… (żeby nie było, chciałam zapłacić połowę rachunku :)) I nawet odprowadzono mnie pod same drzwi domu! Takiej kultury ze strony Włochów to ja bym się nigdy nie spodziewała… A tu proszę, taka miła niespodzianka… Te parę wspólnie spędzonych godzin oceniam bardzo pozytywnie, bo było naprawdę sympatycznie i zabawnie, sporo żartowaliśmy i wcale nie czułam się jak z kimś obcym… Pragnę podziękować w tym miejscu Dadze, Marysi, Jadzi i Maćkowi za daną mi możliwość poznania Leandro i jednocześnie przeprosić, że tak zamęczyłam ich znajomego (pewnie też trochę zniechęciłam do Polaków…). Oczywiście dziękuję też Leandro, że był taki silny psychicznie (w końcu jest psychologiem, może dlatego…) i tyle ze mną wytrzymał (pewnie mu to, Maciej, przetłumaczysz?:))…

No, i tyle… Aaaaa, zapomniałam jeszcze napisać, że do domu też wracaliśmy pod ramię pod moim parasolem, bo znowu padało… Czasem ten galicyjski deszcz do czegoś się przydaje, bo nawet sympatycznie mi tak było, nocą spacerować w ten sposób z przemiłym facetem ;) Jaka szkoda, że mnie dane to jest tylko z kolegami…Tak miło byłoby tak się przechadzać z kimś bliższym sercu…

M.

P.S. Leandro się ze mną założył, że w piątek na imprezie (bo mamy się gdzieś udać, żeby mógł poznać Gosię i Basię) mnie upije… Zna ponoć jakąś „wybuchową” mieszankę ;) Oby mu się nie udało…

23 października 2006

Ciemność, widzę ciemność…

Poza maleńkim faktem, że w moim ukochanym pokoiku wysiadł kompletnie prąd (wybaczcie mało fachowe określenie, ale nie wiem, co powinno się powiedzieć, jak szlag trafił całą elektryczność na terenie mojego M1 ;)) i teraz wstaję w ciemnościach i kładę się w ciemnościach, a uczyć muszę się w kuchni, ewentualnie w salonie, to nie dzieje się nic ciekawego…

Pora zadzwonić do pana Antonia i się poskarżyć, że wanna zatkana, a prądu brak… Ciekawe, kiedy znów obejrzę swój pokój przy należytym, nastrojowym świetle (różowe ściany mają swoje wymagania;))…

P.S. Na językoznawstwie robią się tłumy, jest nas już 4! :) Dołączyła dziś do nas „z małym poślizgiem” Belgijka, Diesa (czy tak się Jej imię pisze, nie wiem…). Nadal wałkujemy struktury języka polskiego. Cieszę się jak dziecko, jak widzę, że na materiałach, które wykorzystujemy, widnieje moje nazwisko :) Jakie to cudowne, że niektórzy wykładowcy potrafią dopasować program swoich zajęć do osób, które na nie uczęszczają. Czeka nas jeszcze francuski albo flamandzki, ze względu na nowoprzybyłą Diesę :)

22 października 2006

...

Nareszcie się wyspałam :) Mój organizm już od tak długiego czasu domagał się snu, że dziś w pełni wykorzystał rzadko mu dawaną okazję (nie ustawiłam budzika) i… obudziłam się o 10.30 :] I tak oto zaczęła się dość leniwa i spokojna niedziela… Trochę prac domowych do odrobienia, trochę gotowania i drobnego sprzątania, sporo ploteczek i opowieści, uzupełnianie wieści na bloga… tak sobie milusio i nieco ospale spędziłyśmy ten dzień.

Siły dziś nagromadzone się przydadzą – w tym tygodniu zaczyna się kurs galicyjskiego, tak więc najwcześniej będę teraz kończyć zajęcia o 18.30. Trzymajcie kciuki, żebym wytrwała do grudnia! W zasadzie, to już niecałe dwa miesiące… Jakoś to więc będzie… :)

Besos,

M.

21 października 2006

Katedra w Santiago
Wnetrze katedry
Z grupa Erasmusowcow
Mirella - Estrella de Galicia ;) Jedyne chwile w sloncu

Panorama Santiago

Santiago de Compostela

Hurra! Pierwsza darmowa (!) wycieczka organizowana przez ORI dla wszystkich Erazmusów!:) Pojechaliśmy dziś wielką grupą zwiedzać słynne Santiago de Compostela (jeśli ktoś z czytających zapytał właśnie w myślach lub na głos „Słynne? Jakie słynne? Pierwsze słyszę…”, to od razu radzę wklepać w jakiejś wyszukiwarce „Santiago de Compostela” i co nieco na ten temat poczytać, bo takie rzeczy warto wiedzieć:)).

Mimo, że niemal cały czas padało (nie da się nie wspomnieć o ostatnich słonecznych 30 minutach), co ja piszę – LAŁO, miasto wywarło na nas spore wrażenie. Zwłaszcza katedra – po prostu cudo. No i do tego te wszystkie wąskie klimatyczne uliczki i zakamarki, uliczni grajkowie, śliczne małe sklepiki pełne pamiątek, tłumy pielgrzymów (nie turystów, ale prawdziwych pielgrzymów!), itp., itd… Pojedziemy tam z pewnością jeszcze niejeden raz…Chciałabym poczuć klimat tego miasta w słońcu (co może być trudne, bo Santiago jest ponoć miastem, w którym najczęściej pada… Dla pocieszenia dodam, że w Vigo pada najwięcej – w sensie ilościowym) :)

Na całe szczęście, dziewczyny – zupełnie jak ja i Ruda – też są zwolenniczkami szlaków kulinarnych i tym razem dane nam było spróbować „Tarta de Santiago”. Pyszności :) Do tego kieliszeczek Likor Cafe i człowiekowi od razu przestaje przeszkadzać padający deszcz… Wciąż tylko nie umiem się przyzwyczaić do tych tutejszych „klimatycznych” knajpek, barów itp. W Polsce nie do pomyślenia, żebym poszła jeść do takiej spelunki. A tutaj? Norma. Co kraj to obyczaj… :)

Do Vigo wróciłyśmy wykończone, z przerażającą nieco wizją czekających nas zakupów. Udało się jednak, zdążyłyśmy do Al Campo przed jego zamknięciem i dzięki temu mamy co jeść na najbliższy tydzień ;) Nie da się chyba opisać, jak błogą chwilą był powrót do naszego mieszkanka :) Miałyśmy jeszcze co prawda w planach kawę z naszym kolegą skrzypkiem (nie dziwcie się, kawa o północy się tu zdarza…), ale musiałyśmy odwołać to spotkanie, w tak kiepskim byłyśmy stanie… Dałyśmy już tylko radę zjeść kolację i… przyszła pora na błogi sen :)

Buenas noches,

M.

P.S. Niestety, drogi Mateo, nie poczęstowano nas żadnym obiadkiem na tej wycieczce… A szkoda, bo się już trochę nastawiłam po tych Twoich opowieściach…
P.S.2 W katedrze bardzo miło potraktował nas (mnie, Gosię i Basię) tamtejszy ksiądz, który – gdy tylko usłyszał, że jesteśmy z Polski – zaczął wychwalać nasz katolicki naród i kraj :)

20 października 2006

Z jedynych ciekawostek dnia dzisiejszego:

1) na łacinę uczęszcza już z nami CAŁA filología gallega (czyli Daniél, Pablo i Fatima), jakoś udało im się wyłgać z zajęć z tą ich szaloną kobietą
2) znów udało mi się wpaść na gg i mam nadzieję, że będzie mi się to teraz udawało nieco częściej i w miarę regularnie – jak już ustalę dyżury, to dam znać ;)
3) zrezygnowałam z zajęć z gramatyki historycznej. Za dużo tłumaczenia co, jak i po co, ale wiem chyba co robię, więc powinno być OK :) Mój plan jest już PRAWIE gotowy (matko, który ja już raz to powtarzam?), choć wpadł mi jeszcze jeden szalony pomysł do głowy, więc nie wiadomo tak do końca, kiedy będę mogła się nim pochwalić ;)
4) Magda i Roksana wyruszyły w dalszą podróż po Hiszpanii i okolicach, a w naszym domu nagle zrobiło się dziwnie pusto… Dziękujemy, dziewczynki, za odwiedziny. I zapraszamy kolejnych chętnych!

19 października 2006

Telegram

Byłam zbyt śpiąca i leniwa, żeby iść na uczelnię na jedne tylko zajęcia STOP to były moje pierwsze oficjalne wagary w Hiszpanii STOP za oknem znowu pada STOP w sumie, to owszem, „stop”, wolałabym, żeby już nie padało STOP zatkał nam się odpływ w wannie STOP kończę tego posta, bo nie jest w ogóle ciekawy… STOP :)

P.S. Justa musiała iść dziś do dentysty. Współczuję Ci, kochana, serdecznie i mam nadzieję, że wszystko poszło sprawnie i gładko! :*

18 października 2006

Dzień sympatyczno-rozczulający

Byłam dziś na pierwszych zajęciach z niemieckiego i czułam się jak Alfa i Omega ;) Co prawda pozapominałam już baaardzo wiele (rodzajniki to będzie dla mnie chyba pewien problem znów), ale i tak potrafię sporo więcej od całej grupy Hiszpanów, więc jest fajnie :)

Z kwestii uczelnianych jeszcze: na zajęciach z językoznawstwa porównywaliśmy dziś tekst polski z jego hiszpańskim tłumaczeniem (celem porównania struktur gramatycznych, fonetyki itp.). Ubaw miałam niesamowity, bo większość materiałów przygotowana była przeze mnie :D Poza tym, fajnie się patrzy na Hiszpanów męczących się z naszym pięknym językiem (mnie kazali czytać po galicyjsku, więc mają teraz za swoje;)). Dziewczynom, które chodzą ze mną na językoznawstwo, bardzo się polski spodobał i chcą teraz, żebym je od czasu do czasu czegoś nowego nauczyła… Ech, ależ ja wpływam na ludzi ;)

Wydarzyło się dziś także coś, co pozwoliło mi już z całą pewnością stwierdzić, że tęsknię za Wami BARDZO. Mianowicie, udało mi się krótko porozmawiać na gg z Asią i Konradem (przypadek to był zupełny, co tym bardziej mnie rozczuliło…). W ogóle nie wiedziałam o czym mamy rozmawiać, tyle jest do opowiedzenia, a jednocześnie tak trudno streścić to w paru zdaniach… Szczęście moje nie trwało co prawda zbyt długo, ale zawsze był to jednak jakiś kontakt inny, niż tylko mailowy… Przy pożegnaniu łezka mi się aż w oku zakręciła…

Noc spędziłam… of course, na imprezie. PIERWSZEJ imprezie, na której można było nareszcie potańczyć (nie, żebym miała opanowaną tę umiejętność w stopniu choćby minimalnym, ale wierzcie mi – było mi wszystko jedno, tak miła była ta odmiana po samym tylko staniu w tłoku i przekrzykiwaniu głośnej muzyki, celem nawiązania nowych znajomości/wymiany zdań ze znajomymi). Była to zarazem pierwsza oficjalna impreza ludzi z Erasmusa (gratulujemy szybkości organizacji ;)). Gosia, Magda i Roksi zostały w domu („dziadki w domu, młodzież idzie się bawić”, jak to określiła Basia). Szalałyśmy na parkiecie (hmmm… Basia szalała, a ja udawałam, że wiem, co to znaczy tańczyć:)) od 23.30 do 4.30 (więcej się nie dało, skończyła się impreza!) i muszę przyznać jedno – kondycja, którą posiadam tutaj dzięki ogromnym ilościom kilometrów pokonywanych pieszo nareszcie się do czegoś przydała – nie boli mnie po tym tańcowaniu NIC (a byłam pewna, że chociaż biodra się odezwą…). Chwała niech będzie górzystemu Vigo! :)

Pochwalę się jeszcze tylko na koniec najpiękniejszym chyba komplementem, jakim obdarowano mnie podczas całego mojego życia (a, że komplementujący mnie Janusz nie był świadom siły swych słów, cenię sobie je jeszcze bardziej…). „Nie bądź teraz aż tak seksowna, bo ten facet zaraz zacznie do ciebie startować”. Coś w tym stylu… zapomniałam niestety, jak brzmiało to dokładnie. Ale i tak prawie padłam. Ja i SEKSOWNA? Toż to przecież oksymoron… I jeszcze seksowna W TAŃCU? No por favor… Jak o tym teraz pomyślę, to śmiać mi się chce. Ale słowa były miłe i fajnie się dzięki nim poczułam... A prawie startujący facet? Nie startował, bo przestałam być seksowna, dziękując koledze Januszowi za komplement… ;)

17 października 2006

„Nic ciekawego…”

Dzień do opisania w kilku słowach:
od rana do wieczora na uczelni,
w domu rozmowy z odwiedzającymi nas Magdą i Roksi…
zapowiadają się zmiany w planie zajęć, ale o tym, jak już do nich dojdzie;
mam zaległości w pisaniu bloga i odpisywaniu na maile, ale nic na to chwilowo nie poradzę…
I tyle jeszcze tylko napiszę, że idę spać :)

P.S. Poproszę o parę godzin gratis do każdej doby!

16 października 2006

Zombie

Ech… Jednak jak człowiek wraca do domu po północy, a wstać musi o 6 rano (dziś wcześniej niż zwykle, bo musiałam jeszcze pracę małą na językoznawstwo na kompie przepisać), to nie jest to najlepsza konfiguracja. Zwłaszcza, jeśli ostatnim razem wyspał się tak naprawdę… jakieś pięć nocy wcześniej ;) Nie skłamię dziś z całą pewnością stwierdzając, że idąc (a raczej jadąc) na uczelnię wyglądałam jak zombie. Tyle ledwo przespanych nocy daje się we znaki chyba każdemu… Oczy podkrążone do tego stopnia, że – jak z rozbawieniem uznała Gosia – zrobiły mi się już zmarszczki (mam nadzieję, że to tylko tymczasowe), ziewałam non stop, a na pierwszych rannych zajęciach prawie zasnęłam (a siedzę w pierwszym rzędzie:)). Jedynym pocieszeniem jest fakt, że połowa studentów wyglądała dziś w miarę podobnie – widać wszyscy należycie spędzili długi weekend ;)

Zajęcia minęły nawet dość szybko (co dziwne, bo dziś pobijałam rekord – od 9 do 20), kawa z uczelnianej kawiarenki doprowadziła mnie do jako-takiego porządku, więc nie było najgorzej. I czuję się znów jak w domu po pobycie poza granicami mojego kochanego miasta (już się przyzwyczajam do życia tutaj i powoli zaczynam się czuć jak tubylec, choć w zasadzie tylu rzeczy jeszcze o Vigo nie wiem…) – LEJE :)

Wieczorkiem przyjechały (w zasadzie przyleciały) w odwiedziny Roksana i Magda (nasze koleżanki z roku – to informacja dla mniej zorientowanych w temacie), pobędą u nas około 5 dni, więc rytm naszego tutejszego życia zostanie nieco urozmaicony :) Bardzo się cieszę na te odwiedziny bo, choć wyspać przyjdzie mi się dopiero w weekend albo i kiedyśtam w przyszłości, to jednak zawsze to jakaś odmiana, mieć u siebie gości :) Zbierajcie kasę, Kochani, i też przyjeżdżajcie :)

Tyle z dnia dzisiejszego, jak człowiek 11 godzin spędza na uczelni (plus prawie dwie w autobusie), to trudno, żeby działo się Bóg wie jak wiele… I dobrze, mniej macie do czytania ;)

Mirella – Estrella de Galicia

P.S. Jak widzicie, mam nową ksywkę. Dla tych, którzy hiszpańskiego nie znają (a powinni :P) zamieszczam tłumaczenie: Mirella-gwiazda z Galicji (gwiazda Galicji). Dla całej reszty (bo to wiedzą już pewnie tylko nieliczni) – jest tutaj takie piwo :P Na całe szczęście, nie tak do końca moje nowe przezwisko jest „piwne”, bo koledze po prostu Mirella zrymowało się pewnego dnia z estrella (czyż nie ładne, być rymem do gwiazdy?:)), a dziś skojarzyło mu się to z tą nazwą i tak już chwilowo zostało… Zobaczymy, jak długo będę lśnić swym blaskiem ;)

15 października 2006

Speluny, żulernie i mordownie, czyli… Weekend godny zapamiętania! :)

Ciężko mi będzie opisać wszystko, co wydarzyło się podczas tego weekendu. Raz, że trudno to streścić nawet w kilkudziesięciu zdaniach (ba! Cóż mówię, nawet setki nie wystarczą!), dwa, że już nieco opadły ze mnie emocje tamtych chwil i nie uda mi się oddać ich dramatyzmu, wreszcie trzy – najlepszy nawet pisarz miałby chyba problemy z dobrym i WŁAŚCIWYM opisem tej naszej cudownej wycieczki. No, ale pozwólcie, że mniej więcej spróbuję tego dokonać. Uprzedzam, że to będzie raczej długa relacja :)

Dzień pierwszy, czyli wypad do Lugo

Do Lugo udałyśmy się autobusem, powtarzając uprzednio całą zabawę z ostatniej niedzieli, czyli wstając dość wcześnie rano (czy muszę przypominać, że położyłyśmy się spać o 4.30?), pakując się w szaleńczym tempie (no bo po co dokonać tego wcześniej, skoro można poćwiczyć nieco spontaniczność?), jedząc w biegu i zostawiając mieszkanie w stanie opłakanym… Nieprzespane godziny nadrobiłyśmy nieco podczas jazdy, ciężko jednak było zasnąć, mając za oknem piękne, zielone i górzyste tereny Galicji. Zmęczenie jednak dawało nam się we znaki, wobec czego podróż minęła niesamowicie szybko.

Miasteczko samo w sobie ma swój klimat, jak zresztą większość tutejszych okolic. Stara część centrum otoczona jest doskonale zachowanymi murami z czasów rzymskich, po których można sobie spacerować (ewentualnie można też uprawiać jogging), podziwiając widoki (ma się trochę wrażenie, jakby się po Murze Chińskim w miniaturze szło:)). Samą starówkę można teoretycznie przejść wzdłuż i wszerz dość szybko, ale nie na tym zabawa polega. Całą frajdą właśnie jest zapuszczanie się w kręte uliczki i eksploracja wciąż nowych i zaskakujących zakątków. Cudeńko :) Do tego spróbujcie sobie jeszcze wyobrazić, że zewsząd dochodzi piękna muzyka (w większości a’la celtycka), po uliczkach spacerują tłumy tubylców i turystów poprzebieranych w starodawne stroje, a nad głowami od czasu do czasu przelatują Wam prawdziwe (!) choć tresowane orły (jeden usiadł mi prawie na głowie i przyznam, że o ile nie za często boję się zwierząt, o tyle tym razem miałam stracha…). Dziesiątki straganów i straganików a to z pamiątkami, a to z prawdziwymi glinianymi, plecionymi, tkanymi czy skórzanymi wyrobami, stoiska, przy których można obserwować pracę tkaczek, kowali, garncarzy, itd., itd… Wiele by można wymieniać. A wszystko to z okazji kończących się już obchodów Święta San Froilán. Ech, długo by można pisać o samym tylko klimacie Lugo za dnia… Nie, żeby było tam tak zawsze, ale z okazji tego święta… Po prostu cudowny pomysł.

Włóczyłyśmy się tak z dziewczynami od kramiku do kramiku, robiąc dziesiątki zdjęć, zwiedzając okoliczne parki, katedry, muzea i temu podobne. Poszłyśmy napić się sidry (sidra to takie piwo jabłkowe jakby, nawet całkiem niezłe), zdrzemnęłyśmy się w słońcu na ławeczce przed pewnym maleńkim kościółkiem… Leniwie i cudownie spędziłyśmy ten dzień :)

Wieczorem przyszedł czas na koncert senegalskiego artysty ISMAËLA LÔ. Nigdy bym nie sądziła, że można się tak dobrze bawić z ciężkim plecakiem na plecach i wypchaną po brzegi torbą na ramieniu ;) Atmosfera fantastyczna, bo i publiczność świetnie się bawiła, i Ismael spisał się na medal, zachęcając wszystkich do śpiewania i tańczenia. Było rewelacyjnie, przynajmniej do momentu, kiedy Basia oświadczyła, że chyba zbliża jej się atak migreny… I tu zaczyna się dramatyzm całego naszego wyjazdu…

Koncert dobiegł końca, a Basia czuła się coraz gorzej. Bolała ją głowa, było jej niedobrze… Nie będę się wdawała w dalsze szczegóły… Mimo jej niezbyt ciekawego stanu, zataszczyłyśmy jeszcze biedaczkę na murallas (czyli te mury), celem obejrzenia wręcz niesamowitego pokazu fajerwerków. Wiedzieliście, że one mogą też wybuchać w kształcie serca lub gwiazdki? Ja nie, wobec czego siedziałam bite 30 minut na antycznych murach z buzią otwartą szeroko jak u zdziwionego dziecka i podziwiałam cuda, które pojawiały się co chwila na niebie :) Biedna Basia przysypiała już w tym czasie, półprzytomna, opatulona moim zielono-czerwonym śpiworem…

Plan wstępny spędzenia nocy w Lugo (bo autobus do León miałyśmy dopiero po 8 rano) zakładał pójście do jakiejś fajnej knajpki czy dyskoteki i przeczekanie tam do rana… Z Basią w takim stanie było to jednak wykluczone. Zaczęłyśmy więc desperacko szukać jakiegoś baru, w którym mogłybyśmy jakoś bidulę oprzeć o ścianę i dać jej przetrwać we względnej ciszy te trudne chwile… Matko jedyna, nie okazało się to wcale takie proste. Dłuuugo szukałyśmy, zanim znalazłyśmy coś choć w stopniu minimalnym odpowiedniego. I cóż to było za miejsce! [od tego momentu, każdą knajpkę, o której będę pisała, możecie wymiennie nazwać żulernią, mordownią, speluną lub czymś, co jeszcze Wam się z takimi klimatami kojarzy;)] Brudu na podłodze tyle, że brzydziłam się położyć na niej plecak, uśmiechającej się barmance o tłustych włosach brakowało sporej części uzębienia, a niedaleko wejścia do tego „lokalu” stała sobie spokojnie pracująca na nocną zmianę blond-bogini w lateksowych kozaczkach… Wyjścia nie było – liczyło się dobro Basi, a nie nasze potrzeby estetyki ;)

Basia legła na stole jak największy pijak (wpasowała się w klimat otoczenia najlepiej z całej naszej trójki), wciąż opatulona mym zielono-czerwonym śpiworem, Gosia zaś udała się do baru, celem zamówienia dla nas jakiegoś trunku uspokajająco-rozgrzewającego (na dworze zrobiło się… hmm… chłodnawo). Zestresowana, zapomniała na co miałaby ochotę (w planie było whisky), poprosiła więc o brandy, bo było to pierwsze słowo, które przyszło jej do głowy. Dostała koniak :) NIENAWIDZĘ koniaku. Jakie było jednak wyjście? Nalali, tośmy wypiły… A raczej sączyłyśmy ten koniak, dla rozrywki opowiadając sobie wszelkie historie miłosne, jakie było nam dane przeżyć… „Spokój” nasz i „szczęście” nie trwały jednak za długo, bowiem przed godziną 1 (a więc w jakieś trzy kwadranse po naszym przybyciu) barmanka oświadczyła nam, że dla naszego dobra radzi nam się wynieść z jej baru. Nie, żeby przeszkadzała jej nasza obecność, ale po okolicy kręci się często policja i zgarnia pijanych ludzi… Wyjaśniłyśmy, że Basia nie jest pijana, tylko źle się czuje, na co przemiła pani zza lady rozpoczęła barwną opowieść o marihuanie palonej przez jej przyjaciół i powiedziała, że tym gorzej, bo policja bez pytania zgarnie nas za narkotyki… Nie chciała wierzyć, że Basia nic nie brała… Rade czy nie, wyniosłyśmy się z baru numer jeden i – za radą barmanki – skierowałyśmy się w stronę dworca autobusowego (który miał nam ponoć do zaoferowania ciepło i niedrogie jedzenie)… Czyż muszę mówić, jakie miałyśmy miny, kiedy okazało się, że dworzec zamknięty jest na cztery spusty?

Basia nam niemal mdlała, więc nie było rady – położyłyśmy ją na ławce, opatuliłyśmy śpiworem i… czuwałyśmy (jak się później okazało – park, w którym koczowałyśmy znajdował się dokładnie przed komisariatem policji). Długo by opowiadać, jak to od 1.15 do centrum zaczęły napływać tłumy żądne rozrywki, jak znajdowały ją już w parku, widząc śpiącą na ławce Basię, jak grupy młodzieży przychodziły prosić nas o różnego typu „rozrywkowe” używki (widać wyglądałyśmy na takie, co mają nadmiar…), jak trzęsłyśmy się z Gosią z zimna przy temperaturze 7 stopni (jak mi Bóg miły, nieczęsto się zdarza, żebym odczuwała zimno, a TAKIE zimno, to już w ogóle…)… Do godziny 3 rano zdążyłyśmy wstąpić jeszcze do co najmniej 5 spelun/mordowni/żulerni (każda odznaczała się swoistym klimatem;)… no dobra, jednej zwracam honor, to była naprawdę bardzo porządna knajpka, nawet mi trochę Stonehenge przypominała), ale z każdej albo nas wypraszano (nie prezentowałyśmy się widocznie jakoś nadzwyczajnie), albo już ją zamykano; dane nam było z Gosią wypić trochę kaw, herbat, coca coli i innych takich (innej rady nie było, jeśli chciałyśmy zostać we wnętrzu „lokalu”)… A mnie kończyła się nadzieja, że dotrwamy do rana…

Zanim ostatecznie o 5 trafiłyśmy do ostatniej knajpki spośród wszystkich, które przyszło nam „zwiedzić” w Lugo, obeszłyśmy centrum górą (po murallas) i wokół murów chyba ze 4 razy, poszłyśmy na drugi koniec miasta sprawdzić, czy przypadkiem dworzec kolejowy nie jest otwarty (oczywiście nie był…), przespacerowałyśmy się w gęstej jak mleko mgle po okolicznym parku (czego tam Hiszpanie nie zostawili… coca cola, alkohole, jakieś kiełbaski z grilla, kanapki…) i… trafiłyśmy do niemal murzyńskiej dzielnicy… A dokładniej, do targowiska, gdzie sprzedawcami byli tylko Murzyni… Dziwnie się czułam, będąc jedną z trzech białych istot wśród tych wszystkich ciemnoskórych, cały czas czułam na sobie ich zdumione spojrzenia… Kiedy po tych wszystkich przejściach trafiłyśmy ostatecznie do ostatniego otwartego „lokalu”, było mi już naprawdę wszystko jedno. Nie przejmowałam się pożerającymi nas spojrzeniami nietrzeźwych Hiszpanów w wieku 16-69 lat, zapomniałam już niemal, jak od plecaka i torby bolą mnie plecy, jak jestem głodna i jak mi zimno… Przed oczami miałam tylko przesuwające się wskazówki zegara, a w głowie odliczałam każdą minutę dzielącą nas od magicznej godziny „8”…

O 6 nie wytrzymałyśmy, wyszłyśmy na dwór i powlokłyśmy się pod dworzec autobusowy. Koczowałyśmy pod nim, przykryte śpiworem, a wraz z nami koczowali wszyscy Murzyni (czułam się już jak wśród starych znajomych)… Był też facet ubrany jedynie w koszulkę z krótkim rękawkiem (powiedzcie mi jeszcze kiedyś, że to JA jestem mors)… I byli jacyś anglojęzyczni, czekający na taksówkę (ciekawy sposób wzywania taxi, swoją drogą… koleś wyszedł na środek ulicy, wypiął tyłek i głośno… pierdnął:] nie będę nawet komentować…)

O 6.50 otworzyli dworzec i świat nagle wydał mi się piękniejszy. Godzinę i dwadzieścia minut później spałam już w najlepsze w ciepłym i suchym autobusie i mknęłam w stronę León… I śniłam o ślicznym szalu, jaki zakupiłam na pamiątkę pobytu w Lugo… :)

León w wielkim skrócie

Wieeele można by napisać także o tym, co działo się w León, ale postaram się to jakoś streścić, bo ten post już i tak niesamowicie długi jest.

Kastylia to rzeczywiście głównie żółtawe, płaskie tereny. Gdzie nie spojrzysz, tam równina, niemal żadnej góry czy pagórka… Zupełne przeciwieństwo Galicji… Dziwnie mi było zwiedzać León i nigdzie się nie wspinać, tylko ciągle maszerować po płaskim… ;)

Miasteczko jest sporo mniejsze od Vigo, ale bardzo urokliwe. Dużo zabytków, tych tradycyjnych hiszpańskich wąziutkich uliczek, niewielkich ślicznych parków… Będę nudna, ale to kolejne klimatyczne miejsce :) Największe wrażenie wywierają: katedra (przepiękne witraże, bogato zdobiony ołtarz…) i San Isidoro (freski zachowane w niemal nienaruszonym stanie, mnóstwo symboliki, coś wspaniałego…). Starałyśmy się z dziewczynami zobaczyć wszystko, co najważniejsze. Na ile tylko pozwalało nam zmęczenie i… jakżeby inaczej – choroba (po nocy w Lugo wrócił mój kaszel, doszedł to tego katar i niewysoka na szczęście gorączka).

Bardzo wdzięczne jesteśmy Justynie, że przygarnęła nas do swojego mieszkanka (poznałyśmy dzięki temu Hiszpankę i Włoszkę – współlokatorki Justyny, a także właściciela jej mieszkania). Dane nam było dzięki niej przeżyć pierwszy botellón (choć może nie taki całkiem tradycyjny, bo odbył się w domu, ale co tam…), poznać dziwne zabawy Hiszpanów, mające ów botellón urozmaicić, a także przekonać się po raz kolejny, że tutejsza ludność ;) kompletnie nie czai polskiego poczucia humoru (choć muszę przyznać, że kawały, które tamtego wieczora opowiadała Gosia, nie śmieszą jakoś szczególnie nawet mnie, więc…).

Zakupiłam w León parę pirackich płytek z muzyką, książkę kucharską, dzięki której już niedługo będę w stanie wyczarować cudeńka z ziemniaków, wspólnymi siłami ugotowałyśmy kilka obiadów (skoro ja w kuchni, to oczywiście MUSIAŁY raz być naleśniki z pieczarkami ;))… A na niedzielnej mszy w katedrze (mówię Wam, takie msze to mają klimat) dowiedziałyśmy się, że jesteśmy „materią” hiszpańskiego kościoła… Szkoda tylko, że biedny ksiądz, który – będąc pod wrażeniem, że na mszy pojawiły się 4 młode twarze – wyraził przy wszystkich swoją radość spowodowaną naszą obecnością w kościele, nie był świadom tego, że mówi o Polkach, a nie Hiszpankach… Widać Polacy materią całego świata, jeśli o kościół chodzi :)

Z wiadomości mniej pozytywnych, Justyna w sobotę zaczęła cierpieć na straszny ból zęba, spuchła cała i zmuszona była poszukać jakiegoś dentysty, co wcale nie okazało się takie proste. Jako, że był to weekend, dostała tylko mocne środki przeciwbólowe, jakieś antybiotyki na tę opuchliznę i tyle… Wybiegnę trochę w przyszłość i zdradzę, że z tym zębem nie będzie zbyt wesoło, czeka ją kanałowe leczenie i kwota 200 Euro (!), którą wyda na całą tą „imprezę”. Dobrze, że zwrócą jej tę kasę z ubezpieczenia…

Z soboty na niedzielę udałyśmy się na spacer po słynnym Barrio Húmedo – takiej dzielnicy, gdzie knajpka na knajpce :) Justa pokazała nam miejsca, w których zawsze szaleje :) Wszystkie mi się podobały, ale Palacio de Salsa to już w ogóle miejsce jak z innej bajki. Nie dość, że całe tłumy facetów ;), to jeszcze niemal wszyscy są z Ameryki Południowej… A na parkiecie bawi się głównie w rytm salsy, merengue, bachaty itp… I albo potrafisz tak tańczyć, albo… porwie Cię ktoś w swe ramiona i nauczy :) Mnie niestety nie było dane spróbować – siedziałam przy stoliku ze szklanymi od choroby oczami, pociągając nosem i kaszląc :(

No i tyle chyba, w dużym (BARDZO DUŻYM) skrócie, jeśli o León chodzi. Dodam jeszcze tylko na koniec, że podoba mi się system w hiszpańskich pociągach – można sobie samemu przestawiać siedzenia (tak, żeby były w kierunku jazdy lub w przeciwnym)… Elegancko :)

M.

P.S. Ciężko mi w to uwierzyć, ale 13. minął dokładnie miesiąc mojego pobytu w Hiszpanii… (stąd między innymi ten botellón ;)).A mnie wydaje się, że to dopiero jakieś dwa tygodnie…

14 października 2006

Dziewczyny w Palacio de Salsa
L.E.O.N. :)
´Droga mleczna´
Ja pod hiszpanska latatnia ;)
My i Gaudí
Witraze w katedrze Foto artistic :)
Witraz a´la Notre Dame

wrzucam pare fotek z Lugo i Leon...

Katedra w León noca
Lugo katedra
Ja i Basia przy sidrze
Targ w León
Katedra w León
Starodawne stroje w Lugo
Katedra w Lugo
Ulice Lugo noca
Klimatyczny zakatek León

Zdjecia beda troche malo chronologicznie, wybaczcie, ale nie mam za duzo czasu na wrzucenie ich tutaj, wiec musicie sami sobie to, zgodnie z relacjami w poscie, poukladac w miare po kolei ;) Taki reading comprehension :)

11 października 2006

JAM SESSION

Na uczelni, poza pierwszymi zajęciami z łaciny (na których prawie z krzesła nie spadłam, jak zobaczyłam Daniela – jednego z dwóch studentów filologii galicyjskiej) nie działo się nic ciekawego. Łacina sama w sobie jest za to bardzo pasjonująca, bo wykłada nam ją Don Celso, przeuroczy ksiądz – staruszek, który nie potrafi, albo nie chce zrozumieć, że jego tegoroczni studenci władają językiem hiszpańskim, w związku z czym stara się prowadzić zajęcia wybuchową mieszanką angielskiego, niemieckiego i hiszpańskiego. Nie wszystko przez to rozumiem (bo zrozumieć Hiszpana mówiącego po angielsku to często nie lada wyzwanie), a dodatkowo mam ubaw z zastosowania choćby takiego „before” w miejscu „in front of” (zupełnie odwrotnie niż słynne już In front of Merry Xmas Gabrysia), ale nie jest chociaż nudno…

Wieczorkiem wybrałyśmy się z dziewczynami na jakże długo oczekiwane – głównie przeze mnie – Jam Session (że nie wspomnę już, że w drodze do Jazz Clubu spotkałyśmy… Daniela! Jakie to Vigo małe ;)). Kozaczki oczywiście były [Mamo kochana, jakbyś wiedziała, jaką mam obsesję na punkcie facetów grających na saksofonie, to zrozumiałabyś, skąd potrzeba kozaczków], gwizdy i krzyki skierowane w moją stronę też :]

Koncert jazzowy okazał się niewypałem, bo środowe jam sessions polegają tu na tym, że do knajpy może przyjść każdy chętny, powiedzieć, że umie grać na takim czy innym instrumencie, wyjść na scenę i… dać pseudo koncert… Idea bardzo fajna, bo lubię słuchać „muzyki garażowej” (takie moje durne określenie muzyków – amatorów), ale dziś grał tylko jakiś dziadek. I to na fortepianie. Też mi nowość…

Wieczór być może okazałby się kompletną klapą, gdybyśmy nie poznali Agnieszki i jej lubego. Aga jest Polką, mieszka obecnie w Vigo ze swoim chłopakiem, Hiszpanem, którego poznała podczas jego rocznego pobytu (Sokrates, a jak!) w jej rodzinnym mieście. Hiszpan (nie napiszę imienia, bo nie zapamiętałam, tak było dziwne) włada polskim w takim stopniu, że jestem pod ogromnym wrażeniem. Ale, do meritum przechodząc… Aga i jej ukochany postanowili urozmaicić nam nieco ten pełen rozczarowania wieczór i zabrali nas do jakiejś takiej typowo hiszpańsko-galicyjskiej spelunki. Atmosfera dość rodzinna, właściciele złączyli dla nas stoły, przynieśli w ramach poczęstunku pyszne małe racuszki, a my – za namową nowych znajomych – zamówiliśmy butelkę Likor-Cafe (tutejszy specjał). Pycha było! Jeśli ktoś lubi alkohole pokroju Bailey’s (cholera, czy to się tak pisze?), to polecam serdecznie.

W hiszpańskiej spelunce czas mijał tak miło, że do domu wróciłyśmy po 4.30. I cóż z tego, że o 6.30 czekała nas pobudka, bo w planach wyjazd do Lugo i León, a my jeszcze nawet spakowane nie byłyśmy? Hiszpania to przecież w końcu jest, tu się robi wszystko spontanicznie i bez stresu… I nie sypia się za dużo…:P

Ktoś kiedyś powtarzał mi wielokrotnie „wyśpisz się po śmierci”. Zaczynam w to wierzyć :)

10 października 2006

Foto artystyczne w wykonaniu Gosi
Jak to nazwala Gosia - Trzy Foczki ;)
Widoczek
Widok w Vigo calkiem normalny - palmy, Wielka Woda itp.
Ja i wieza... Prawie jak ksiezniczka ;)
Zdjecie prawie artystyczne ;)
Ja i rozowy krzew (mam juz obsesje...;))
widoczek - Vigo
Park Castro
Kartki od rodzicow
Chocolate con churros
CHYBA SIE UDALO I SA ZDJECIA:)

BISBAL OUR LOVE ;)

Coś czuję, że z dnia na dzień będę miała coraz mniej do pisania, bo zaczyna się robić zupełnie zwyczajnie. Z dnia dzisiejszego praktycznie żadnych ciekawostek. Pół dnia lało, a teraz jest już w miarę ładnie. Jesień przyszła ;)

Jedyne, o czym muszę wspomnieć, to fakt, że „poszalałyśmy” z Gosią i kupiłyśmy sobie płyty Davida Bisbala (tutejszy „Idol”, który zdołał się wybić, zresztą pewnie niektórzy go kojarzą:)). Płytka za 4 euro? Czemu nie… skorzystałyśmy z okazji i teraz szalejemy w domu w rytm latynoskich dźwięków ;)

Kończąc tę krótką wzmiankę uprzedzam, że następnym razem odezwę się chyba dopiero po weekendzie, bo od jutra (środa) zaczynamy mały maraton imprezowo – wycieczkowy. W środę w nocy idziemy na koncert jazzowy (trzymajcie kciuki, ma być koleś grający na saksie:D Zakladam kozaczki :P), w czwartek – jeśli pogoda dopisze – udamy się w końcu do Lugo, a prosto stamtąd ruszamy w piątek do León do Justyny i wrócimy chyba dopiero w niedzielę. Tak więc, życzę udanego weekendu, trzymajcie kciuki za ładną pogodę w Hiszpanii!

Całuski dla Was wszystkich,

M.

P.S. Zaryzykowałam – zapisałam się na ten kurs galicyjskiego. Najwyżej umrę z przepracowania ;)
P.S.2 Dzień wart zapamiętania – ani razu (po raz pierwszy od baaaardzo dawna) nie miałam ataku kaszlu… Chyba to zwalczyłam… chwilowo przynajmniej ;)

09 października 2006

„Mam dużego ch…”

Na wstępie – wybaczcie mi tytuł tego posta, ale słowa te nie są moje, a gdybym ich nie zacytowała – Gosia by mi nie wybaczyła ;) Ale, od początku…

Dzień sam w sobie był dość nudny i nie za wiele jest do opisywania. Jeden tylko szczegół muszę tu uwiecznić. Poznałyśmy z Gosią Abrama – Hiszpana, który rok temu spędził 10 miesięcy w Poznaniu. Abram mówi całkiem nieźle po polsku, byłyśmy bardzo mile zaskoczone (że już nie wspomnę, że potrafi śpiewać „Hej sokoły”, „Zawsze tam gdzie ty” i parę innych polskich piosenek), ale oczywiście najlepiej wychodzą mu zdania z ogromną ilością przekleństw, które – jak uznał – są fantastyczne. Nie będę tu cytować wszystkiego, co powiedział, bo moja kochana rodzinka chyba by tego nie zniosła, ale tekst z tytułu muszę tu zamieścić :) Abram rzeczywiście w pewnym momencie wypalił z tekstem „mam dużego ch…”, co samo w sobie już było dość zabawne, jako że było takie trochę bez kontekstu, ale myślałam, że padnę, jak Gosia zapytała „ooo, a masz?”. Chłopak kompletnie się nie przejął, popatrzył na Gosię i powiedział „nieeee, średni… naprawdę, średni, normalny”… Znowu się popłakałam ze śmiechu, na samo wspomnienie tego jego poważnego tonu :)
Kiedy na odchodnym Abram zapytał, czy mamy jeszcze lekcje, a my przytaknęłyśmy, usłyszałyśmy „No to chujowa sytuacja”. I wiecie co? W pełni się zgadzam ;)

I tyle z poniedziałku. Idę spać, bo padam ze zmęczenia :)

08 października 2006

Weekend

W sobotę nie działo się zbyt wiele, tradycyjnie już spałyśmy dość długo (no, kto spał, ten spał, chyba nie muszę pisać, kto wstał jako pierwszy?;)), potem trochę poleniuchowałyśmy (przeplatając odpoczynek drobnymi porządkami), robiłyśmy zakupy, itd… Generalnie – nic ciekawego do opisywania :) Szczerze powiedziawszy, nawet pomimo kartki od rodziców i SMSa od Asi, którego wysłała mi kilka dni temu, zapomniałam zupełnie o moich imieninach. No cóż, bywa… ;)

Niedziela za to… Mateo złapie się zaraz za głowę ;) Wstałyśmy o 7 rano! Ja nawet o 6.50 :P Wszystko to z racji zaplanowanego wyjazdu do Lugo. Co prawda ostatecznie wycieczka nasza nie doszła do skutku (za długo by tłumaczyć, ale wstępnie przeniosłyśmy ją na czwartek – mamy wolne, bo jest święto:)), ale dzięki temu jakiż długi miałyśmy dzień do swojej dyspozycji! Nawet dziewczynom się to spodobało :)

Pogoda zapowiadała się cudownie, więc postanowiłyśmy udać się do parku Castro. Po drodze wpadłyśmy do kawiarenki, żeby spróbować tutejszego (czytajcie – hiszpańskiego, nie galicyjskiego) specjału – chocolate con churros. To czekolada na gorąco (pycha, taka gęsta) i takie… hmm… ciasteczka jakby, coś między faworkiem a pączkiem… powiedzmy ;) W każdym razie, bardzo kaloryczne, ale też smaczniutkie :)

Słońce grzało niemiłosiernie (trzeba było zdjąć i kurtkę i sweterek, ostatecznie zostałam w samej bluzce na ramiączkach;)), wobec czego w parku zrobiło się dość tłoczno. Na całe szczęście, większość zwiedzających to były wycieczki, które zmyły się raczej prędko i dzięki temu miałyśmy park niemal tylko do własnej dyspozycji ;) Narobiłyśmy fotek jak szalone. Mam nadzieję, że kiedyś chociaż kilka Wam tu zamieszczę (w przyszłości bliższej lub dalszej, pojęcia nie mam, kiedy zasiądę w sali komputerowej na dłużej…), bo – co dziwne – na niektórych ładnie nawet wyszłam :P

Powłóczyłyśmy się jeszcze trochę po Casco Viejo (ma swój urok ta część miasta, nie ma co…) i wróciłyśmy do domku, gdzie czekał na nas pyszny obiadek, który przygotowałam dzień wcześniej (a co się będę, pochwalę się:P Nie zawsze muszę być skromna ;)). Popołudnie upłynęło już bardziej leniwie, na odrabianiu zadań na uczelnię, oglądaniu telewizji i takich tam ;)

DZIEŃ BYŁ CUDOWNY, tak reasumując! ;)

06 października 2006

Español para extranjeros

Obudziłam się wypoczęta nawet, dwie i pół godziny snu wystarczyły jakimś cudem :) Musiałam wstać tak wcześnie (choć zajęcia zaczynałam o 13), żeby podreptać do centrum, do głównej siedziby banku. Kartę autobusową (uprawniającą do zniżki studenckiej) chciałam odebrać… Oczywiście okazało się, że karty nie ma (choć odczekałam wymagane 21 dni), i że prawdopodobnie będą dopiero za jakieś dwa tygodnie!!! No matko jedyna, dwa kolejne tygodnie przepłacania za jazdę autobusem?!? A gdzie plany oszczędnościowe? :( Żeby pecha na ten dzień nie było za mało, czekałam na autobus na uniwerek prawie pełną godzinę (a wokół wiało i od czasu do czasu padało…). Moje gardło będzie chyba protestowało:(

Na uczelni, poza tradycyjnymi zajęciami, czekała nas nowa, popołudniowo-wieczorna rozrywka – pierwsze zajęcia hiszpańskiego dla obcokrajowców. Spisałyśmy się z dziewczynami na 5! Jesteśmy na najwyższym poziomie kursu, co oznacza, że w przyszłym semestrze już nie będziemy musiały go kontynuować, bo… Nie ma już wyższego poziomu ;) Oszczędność kasy i czasu, to lubię :) (nie to co z autobusami…) Co prawda będąc na niższym poziomie, miałybyśmy fajniejsze godziny zajęć (bo od 15-17, więc ani nie siedziałybyśmy na uniwerku za długo, ani okienka nie byłyby takie ogromniaste…), ale od 17-19 też się te trzy miesiące przeżyje. Bez możliwości szukania pracy, ale… jest chociaż jakaś wymówka ;)
W grupie Polacy rulez – jest nas najwięcej. I jestem dumna z naszej nacji, powiem Wam. Może prawdą jest to, co mówią nam tu wszyscy – że polscy studenci uchodzą za jednych z najinteligentniejszych i najlepiej władających językami obcymi? Jak miło, że nikt nam tu nie wytyka pijaństwa (nie sięgamy chyba hiszpańskiej tradycji botellonów i imprez do miejsca, gdzie stopa ma jeszcze tylko dwa wymiary ;)) czy kradzieży…:)

Do domu wracałyśmy w wielkiej ulewie i we mgle (prawie jak na Łomnicy, słowo daję… tylko górka trochę niższa;)). Oznacza to, że do Vigo zawitała już Pani Jesień… Zaczną się teraz deszcze, mgły i wilgoć… Ciężkie czasy to będą :( Jedyne, co pozostaje, to długo siedzieć na uczelni, gdzie ciepło w miarę jest i sucho (a da się to załatwić bez problemu, skoro do 19 mamy 3 razy w tygodniu zajęcia…) i… znaleźć jakiegoś ciepłego kompana do mojego dużego łoża :P (no, z tym to już może być problem… bo wymagania są wysokie:P). A gdzie piękna polska Złota Jesień?

M.

05 października 2006

„Koncert jesienny na dwa świerszcze…” czyli skrzypek z Ekwadoru ;)

Na uczelni nuuudy i rutyna ;) Jedyną zmianą jest fakt, że na językoznawstwie pojawiła się jakaś nowa dziewczyna, chyba Hiszpanka, więc jest nas już 3 :) Niby tylko jedna osoba więcej, ale od razu czuję się jakoś raźniej i lepiej :)

Po uczelni dziewczyny skorzystały z całkiem ładnej pogody i wybrały się na plażę, ja zaś miałam w planie króciutką drzemkę (przed imprezą człowiek musi być w formie;)). Oczywiście z drzemki nici, bo robiłam pranie, sprzątałam troszkę w domu, porządkowałam wszelkie wieści od Was itd. Ani się obejrzałam, a dziewczyny były już back home i trzeba było zacząć myśleć o jakichś przygotowaniach do wyjścia (aczkolwiek do północy człowiek ma całkiem sporo czasu…).

W ogóle, to nie miałam się zamiaru wybierać na tę imprezę (mój kaszel zadomowił się na dobre i jest już częścią mnie chyba… Który to już tydzień? Trzeci?), ale jakoś tak postanowiłam się póki co jeszcze nie separować i nie zostawać w domu, skoro tylu ludzi jeszcze nie znamy :) Decyzja była strzałem w 10!

Fakt, że znowu poznałam kilka osób (i wreszcie część z nich to rodowici Hiszpanie:)), niezmiernie mnie ucieszył. To fajne bardzo, jak tak stoisz sobie w jakimś wybranym miejscu niewielkiego przecież w rozmiarach Melé, trzymasz w dłoni darmowe „piwo” (niestety gratis jest tylko jedno, a jego rozmiar jakoś nie powala mnie na kolana ;) Nie to, co u Ciebie, Justynko) rozmawiasz z kimś (w językach różnych, zależy to od rozmówcy i jego umiejętności) i co jakiś czas przychodzi ktoś nowy, zagaduje, dwa całuski na powitanie… Ech, fantastyczne to jest :)

Póki co, jedynymi osobami, z którymi łączą mnie jakieś bliższe relacje są Ula i Ariane (Niemka i Belgijka, przyp.red.). Z resztą zwykle zamienia się parę słów na korytarzu uniwerka albo w autobusie i tyle… No, ale dajmy sobie wszyscy trochę czasu ;)

Imprezka, jak widzicie udana, zamiast wyjść – jak miałam w planie – koło 2, wyszłam sporo po 4, ale cóż… Teoretycznie miał to już być koniec i zwyczajny powrót do domu, ale gdzie tam! ;) Nie wiem (znowu to lenistwo, nie sprawdzę) czy wspominałam Wam o Piotrze, skrzypku (masz, Mateo, pozdrowienia, bo Cię Piotrek pamięta). Piotr jest już tubylcem, mieszka w Vigo od 6 lat i uczy w szkole muzycznej gry na skrzypcach. Spośród całej tutejszej męskiej ekipy (mam na myśli mieszkańców Vigo i okolic) wyróżnia się blond włosami i polską kulturą wobec kobiet. Poznałyśmy go z Gosią, bo przepuścił nas w drzwiach :P Dziś wieczorem (a może powinnam napisać „dziś rano”?) też postanowił pokazać polską klasę i obiecał odprowadzić nas do domu (mieszka blisko nas, więc niby jakoś szczególnie drogi nie nadrabiał, ale gest się liczy i to BARDZO!). No i tak sobie szliśmy, żartowaliśmy, gdy nagle…

„Hej, a może byś nam tak dał nocny koncert skrzypcowy, co? To by dopiero było przeżycie…”. Nie byłabym sobą, gdybym nie wypowiedziała własnych myśli na głos ;) Artysty dwa razy prosić nie trzeba :) Okazało się, że szkoła muzyczna jest nieopodal, Piotrek oczywiście miał klucze… I tak oto, kochani moi, o godzinie 5 rano siedziałam wraz z Gosią i Basią w jednej z sal niewielkiej szkoły muzycznej, słuchając Bacha i innych klasyków w wersji skrzypcowej i fortepianowej… Pięknie było… Przypomniały mi się stare czasy, kiedy to sama też potrafiłam jeszcze okiełznać potwora o biało-czarnych zębiskach (dla niezorientowanych – pianino mam na myśli:P)… No i w ogóle, taka muzyka na żywo, ten klimat pustej i ciemnej szkoły muzycznej, ta godzina, to miejsce, ten kraj… Się zapędziłam :P Ale napisać „było ekstra” byłoby profanacją…

Do domu wróciłyśmy o 6, pobudkę miałam po 8, ale… czy to ważne? Było mi dane przeżyć nocny koncert… :) Ech…

04 października 2006

„Ja wiedziałam, że tak będzie…” ;)

Wreszcie nadszedł ten dzień – mieliśmy na uczelni pierwsze oficjalne spotkanie wszystkich Erasmusowców. Zbyt wielu nowych rzeczy się nie dowiedziałyśmy (choć ciężko stwierdzić, czy pozostałe 300 osób było równie zorientowane we wszystkich sprawach, jak my ;)), choć trochę newsów było… M.in. wiemy już, że w tym roku czekają nas 3 wycieczki :) Dane nam będzie zobaczyć Santiago de Compostela, A Coruñę i jakieś portugalskie pobliskie miejscowości (wybaczcie lenistwo, nie chce mi się iść sprawdzić ;))

Poza samym spotkaniem zbyt wiele ciekawych rzeczy na uczelni nie było. A, przepraszam, zrobili nam test, żeby przydzielić nas do odpowiednich grup na kursie hiszpańskiego dla obcokrajowców. Zobaczymy, jak się spisałyśmy :) Poza tym, dali mi ciężki orzech do zgryzienia, bo zorganizowano także kurs galicyjskiego (w niewielkiej dawce samego języka, ale głównie tutejszej geografii, historii, literatury, mitologii, kina itd.itp.). Wydaje się to wszystko bardzo ciekawe, do tego – co dziwne – jest DARMOWE. Szkopuł w tym, że odbywa się we wtorki i czwartki od 16 do 18.30… I teraz tak… Hiszpański dla obcokrajowców prawdopodobnie odbywał się będzie w poniedziałki, środy i piątki w godzinach 17-19… Niezłe kiblowanie na uniwerku :/ We wtorki i czwartki zajęcia mam do 13… Pytanie – czekać 3 godziny na ten kurs galicyjskiego i kończyć CODZIENNIE w okolicach 19, czy dać sobie spokój? Nie mogę się zdecydować L

W domu wielka „niespodzianka” – przyszły do nas (mnie i Gosi) paczki! Pobiegłyśmy na pocztę jak na skrzydłach… wracałyśmy niekoniecznie w tym samym stylu, bo Gosia miała do taszczenia 10 kg, a ja… 20 !!! Ludzie patrzyli na nas trochę jak na zwierzątka w ZOO :) Ale co tam, dotachałyśmy to wszystko… Ileż było radości przy otwieraniu wszystkich tych pakunków :) Dziękuję, mamo i tato, za wszystko :) Poczucie humoru Was, widzę, nie opuszcza (dla niezorientowanych – przysłano mi RÓŻOWĄ lampkę na biurko i RÓŻOWĄ teczkę W KROWY na dokumenty, do tego RÓŻOWE słoniątko z mydła i RÓŻOWĄ mydelniczkę… róż będzie mnie już prześladował do końca życia ;P).

Wieczór spędziłyśmy przed ekranem laptopa, bo Gosia dostała pocztą trochę filmów. Niczym bohaterki kina amerykańskiego, przygotowałyśmy w mikrofalówce popcorn (to jest dopiero wynalazek, normalnie bomba:P) i zasiadłyśmy przed kompem. Starość jednak nie radość – nie obejrzałyśmy filmu do końca (nie wiem jak to możliwe, że odeszłam od Johnny’ego z własnej nieprzymuszonej woli… chyba serio się starzeję…) i poszłyśmy spać.

Pierwsza noc pod śpiworkiem… „Ja wiedziałam, że (kiedyś) tak będzie…” :)

M.

P.S. Cieszę się, Krzyś, że Twój zabieg się udał, i że wszystko jest OK. Czuwałam :) Teraz będę trzymać kciuki za dalsze Twoje poczynania, daj tylko znać, kiedy :)
P.S.2 Zmienilam znowu dizajn bloga... Zgadnijcie, dlaczego?:P Podoba sie? ;)

03 października 2006

Kasztany

Dziś z Gosią miałyśmy tylko jedne zajęcia (2 godziny), więc całkiem sympatycznie, jak na pierwszy dzień po 3-dniowym weekendzie :). W drodze na przystanek panna Wójcik oświadczyła mi, że wzięła ze sobą reklamówkę i będziemy zbierać kasztany (ponoć te jadalne), które znajdują się na terenie uniwerku. Chcąc nie chcąc, poszłam z nią i zbierałam… Pokłute mam caluteńkie dłonie :) A ludzie stojący na przystanku patrzyli na nas jak na jakieś chore umysłowo ;) Ale za to jaka oszczędność – takie kasztany w Al Campo kosztują ponad 4 Euro za kilogram!

Wróciłyśmy do domu i ugotowałyśmy te brązowe cudeńka. Czułam się trochę jak jakiś Robinson, który – celem przetrwania – poszukuje nowych jadalnych roślinek w swoim otoczeniu :) Ale wiecie co? Te kasztany są naprawdę SMACZNE! Pachną trochę jak gotowany bób, w konsystencji też nawet są podobne… Tyle, że smakowo trochę bardziej słodkawe. Ale smaczne :) Ciekawe, czy jutro czekają nas jakieś rewelacje żołądkowo – jelitowe… :P Się okaże…

W skrzynce pocztowej kolejna niespodzianka – kartka imieninowa od rodziców! Uznali (tak napisali), że nigdy moich imienin nie obchodzili, ale jako, że jestem daleeeeko daleeeeko, to każda okazja dobra jest, by ją jakoś uczcić i nawiązać ze sobą kontakt :) Muchas gracias, Mamo i Tato! Co prawda do moich imienin jeszcze kilka dni, ale któż by przypuszczał, że przesyłka na trasie Polska-Hiszpania trafia do adresata szybciej, niż ta na trasie Polska-Niemcy?:P Cóż, absurdy tego świata ;)

Dobra, idę poczytać trochę gramatykę hiszpańską, bo jutro mam test kwalifikujący do grup na kurs hiszpańskiego dla obcokrajowców. Co prawda właściciel naszego mieszkania twierdzi, że kompletnie nie rozumie, po co przyjechałyśmy do Hiszpanii w celach naukowych, skoro władamy hiszpańskim tak świetnie i biegle (matko, co za komplement… szkoda tylko, że prawda jest tylko częściowa…), ale… No, wypadałoby się dostać do najlepszej grupy… A ja nie za wiele już pamiętam z mowy zależnej, strony biernej i tych innych… A zatem – idę ryć :P A w trakcie nauki wszamam jeszcze trochę kasztanów, a co!

M.

P.S. Jak tam, kochani moi Przyjaciele, Wasze pierwsze dni na uniwerkach? Trzymałam mocno za Was wszystkich kciuki!

02 października 2006

Wolny dzionek:)

Dziś nie musiałyśmy iść na uczelnię (dzień oficjalnej inauguracji roku akademickiego… po 2 tygodniach zajęć…no comments do tutejszego systemu), więc trochę sobie poleniuszkowałyśmy:) Uwielbiam te nasze rodzinne śniadanka… Zero pośpiechu, dużo frajdy… Wesoło jest i bardzo mi się to podoba :)

Tak w zasadzie, to poza zakupami w nowoodkrytym sklepie (Justynka, Twoja Dia% całkiem niezła jest, przynajmniej jeśli o kupowanie pewnych produktów chodzi) i gotowaniem zupy oraz smażeniem frytek… nie zrobiłyśmy za wiele ;) A, przepraszam, skończyłam moją pracę domową na metodykę. [Ludzie! Nawet nie wiecie jak cudownym wynalazkiem jest drukarka…Brakuje mi tu takiego sprzętu jak cho… ekhm.. Bardzo mi brakuje :P] Miałam w planie wypad do jakiegoś sklepu z ciuchami, no ale brakło czasu ;)

Wieczorkiem wpadłam na moment na net (nie ma to jak kafejka, w której pada internet i co pięć minut musisz restartować system… nie wiem, co się tam wczoraj działo…;/), pościągać wszystkie maile od Was :) Dziękuję, Kochani, jestem dość na bieżąco dzięki Waszym wieściom. Postaram się poodpisywać wkrótce, of course.

I tyle ciekawostek. Wciąż jeszcze nie znam swojego ostatecznego planu, ale to przecież Hiszpania, więc nie ma się co spieszyć… Do grudnia jest dużo czasu ;) A co do obaw większości z Was, że po powrocie będę z Wami chciała imprezować w środku tygodnia do białego rana… No cóż, już jestem tu do tego dość przyzwyczajona, więc… TRENUJCIE!:)

Pozdrawiam i całuję wszystkich (bo doszły mnie słuchy, że już pół rodziny i znajomych rodziny czytuje od czasu do czasu te moje nudne wypociny… współczucia, kochani, współczucia… Ale zawsze to jakiś alternatywny lek na bezsenność;)), trzymajcie się ciepło i słonecznie,

Wasza Jedyna W Swoim Rodzaju :P

M.

01 października 2006

ZASPALAM!

Jak Boga kocham, chyba drugi albo trzeci raz w życiu mnie to dopiero spotkało, ale jednak… ZASPAŁAM. A może inaczej… Wstałam rano, ale z powodu ciemności panujących za oknem, przypadkowo zasnęłam znowu ;) Na szczęście udało nam się z Basią obudzić na 20 minut przed mszą i – choć bez śniadania – byłyśmy na czas. Skąd ten pośpiech, spytacie, czemu nie mogłyśmy pójść na późniejszą mszę? Otóż, moi drodzy, dziś organizujemy obiad „integracyjny” :D

Zaprosiłyśmy Ariane (z Belgii) i Ulę (z Niemiec) na spacer po pięknym parku Castrelos, który mamy nieopodal naszego domu. Po spacerku zaś cała nasza piątka wróciła na Castelao 16, gdzie – wśród żartów i wesołych pogawędek w wszystkich znanych nam językach – skonsumowałyśmy moje kulinarne „dzieło” (trudno nazwać dziełem sos do spaghetti, ale dobra, sama zrobiłam, przy dzielnej asyście Basi i Gosi). Było ponoć smaczne, każda zjadła naprawdę duuuużą porcję, więc się cieszę :). Goście nie opuszczali naszych skromnych progów do godziny 22 (gdyby nie obawa o brak autobusów, dziewczyny pewnie jeszcze by posiedziały…), tak więc chyba im się podobało. Ostatecznie, spędziłyśmy ze sobą 10 godzin! Mnie podobało się bardzo i chętnie to kiedyś znowu powtórzę…

Ech, zaczynam się czuć jak taka typowa pani domu, co to organizuje u siebie obiadki i inne takie ;) Gosia i Basia chyba też tak to zaczynają odczuwać… Jesteśmy teraz tymi, które królują w obrębie swoich czterech ścian :)