30 grudnia 2006

DOTARLAM

Jestem w Hiszpanii, cala i zdrowa... Zmeczona nieco i zrozpaczona troszke tez, bo jednak zdazylam juz przywyknac do polskiej rzeczywistosci... Ale, dajmy czasowi szanse ;)

Odezwe sie wkrotce z jakims madrzejszym postem.

Caluje!

M.

Podróż w (nie)znane…

Kochani moi! Duuużo bym mogła pisać o samej tylko mej podróży powrotnej do Hiszpanii, ale jako, że opowieści z Sylwestra będą zapewne także dość obszerne, postaram się tu dziś streścić… Będzie od myślników ;)

- lotniska Balice nie polecam, bo wydaje mi się, że organizacja tam dość kiepska, a miejsc dla czekających pasażerów jest tyle, co kot napłakał… Koczowałam na schodach ;/ Miałam trochę pecha, bo trafiłam na panią-służbistkę, która kazała mi torbę przepakować, bo miałam kilogram za dużo… Na szczęście check-in był OK. (choć czekałam na odprawę 40 minut), bo trafił mi się miły pan :) Do swojej bramki biegłam przerażona, bo byłam spóźniona już o ponad 5 minut, kiedy nagle dowiedziałam się, że mamy opóźnienie… i to ponad dwugodzinne… We Frankfurcie były ponoć nienajlepsze warunki, a poza tym… samolot miał małe problemy techniczne! Średnio się leci z taką świadomością, że jeszcze parę godzin temu coś naprawiano w tym ogromnym metalowym ptaszysku, ale na szczęście dolecieliśmy, a mnie czekało 17 godzin w Niemczech, a nie 19 ;)

- nie spałam tym razem na „mojej” wygodnej czerwonej kanapie, bo walczy się o nią dopiero po 23, a ja zasnęłam już w okolicach 21, z nudów, po przeczytaniu notatek na metodykę ;) Znalazłam taki fajny zakątek nieopodal tarasu widokowego i jak obudziłam się rano, to okazało się, że wiele osób poszło w moje ślady ;) O 5 z groszami spotkałam Maćka z jego kolegą i trójką innych Erazmusów, tak więc ostatnie godziny we Frankfurcie oraz całą trasę do centrum Vigo spędziłam już mniej samotnie

- służbistka niemiecka (jasna cholera z tymi babami!) nie chciała mnie w check-inie przepuścić z tymi nieszczęsnymi woreczkami, w których przewozi się teraz wszelkie substancje płynne, ale z pomocą przyszli mi chłopcy z Białegostoku, którzy takowych nie posiadali, w związku z czym kolega Paweł poszedł do odprawy z workiem pełnym maseczek i babskich perfum ;)

- w Galicji oczywiście przywitał mnie deszcz, no bo przecież inaczej nie byłabym pewna, czy to dobra część półwyspu ;) Rozczuliłam się jednak bardzo, kiedy idąc z przystanku autobusowego do domu, stałam na czerwonym świetle, moknąc (bo wolnej ręki na parasol nie miałam)… Podszedł do mnie jakiś staruszek i powiedział, że chętnie podzieli się ze mną przestrzenią pod swoim parasolem… No czyż nie słodkie? Czar prysł nieco, jak ów dziadziuś zaczął mi coś opowiadać po galicyjsku, ale odpowiadałam mu dzielnie, wyłuskując słowa-klucze z jego przemowy ;) Przeze mnie miłemu panu uciekł autobus, więc jestem mu podwójnie wdzięczna za ten gest dobroci :)

- w domu czekała na mnie Gosia z obiadkiem (naleśniczki:)) i milionem opowieści… Nie byłam Jej oczywiście dłużna i tak paplałyśmy do niemal pierwszej rano… Aż padłam ze zmęczenia…

- pogoda w Galicji ogólnie niezła, jest około 16-17 stopni (przy tej wilgotności nie jest to taki nasz dokładny odpowiednik 17 stopni, no ale jest cieplutko całkiem)… W mieszkanku nie jest już lodowato i śpię w samej tylko piżamie, bez dodatkowych warstw… Ba, powiem więcej! (:P) Nawet bez koca śpię, bo mi za ciepło pod nim i pod śpiworkiem :)

- na koniec dziękuję za wszystkie SMSy! Płakałam przy czytaniu każdego z nich (a było sporo okazji, bo mama nauczyła się korzystać z bramki na gg, wobec czego teraz zasypuje mnie newsami), bo bardzo ciężko mi było wyjeżdżać tym razem… chyba nawet trudniej, niż we wrześniu…

Kocham Was wszystkich bardzo mocno,
Wasza M.

P.S. Moje motylowe obsesje znane są coraz szerszemu gronu ludzi… Od Gosi na Święta dostałam śliczny świecznik z motylkiem :) DZIĘKUJĘ!

28 grudnia 2006

Wdzięczna jestem...

Wdzięczna jestem wszystkim istotom ziemskim i pozaziemskim za to, że mogłam wrócić na te dwa tygodnie do Polski... Minęło to co prawda bardzo szybko (nawet zbyt szybko) i kiedy znów w miarę normalne wydawały mi się sprawy typu: mieszkanie z rodzinką, moje własne łóżko i nie-różowy pokój, przyjaciele na wyciągnięcie ręki, język polski itp, przyszło mi znów to wszystko pożegnać... tym razem na co najmniej 6 miesięcy...
Ale warto było...
Utwierdziłam się w tym, że są tu ludzie, którym na mnie zależy, którzy za mną tęsknią, bo mnie lubią/kochają/szanują... Są i tacy, co nie znoszą albo mają dosyć, ale i tak tęsknili ;);
Udało mi się zaliczyć kilka przeuroczych i przemiłych spotkań rodzinno-przyjacielskich ("w końcu goście z Hiszpanii przyjechali";));
Niemalże wyszła mi niespodzianka życia (choć nie do końca tak ją sobie zaplanowałam...);
Dziękuję, Kochani, za poświęcone mi chwile, za nagrywane odcinki Magdy M., za komentarze, wspólne wypady na uczelnię, do sklepów i do knajpek... Za ciepłe słowa, rodzinną świąteczno-polską atmosferę, góry prezentów... za wszystko, o czym chwilowo zestresowana wyjazdem zapomniałam...
KOCHAM WAS I NIGDY O WAS NIE ZAPOMNĘ:) I... czy się Wam to podoba, czy nie - I'll be back!
M. jak (e)Migrantka

22 grudnia 2006

"Kambek"...

Comeback do Polski... Niespodziankowy come back... :):):)

Comeback do "morsko-oceanicznego" wyglądu bloga... chwilowo starczy różu ;)

Comeback do Vigo? Już niedługo... I nie wiem, czy więcej we mnie z tego powodu radości, czy smutku... Wybaczcie... Się zmieniłam...

09 grudnia 2006

SALAMANCA! :)

Cóż to były za dwa dni! Pełne wrażeń, szalonych decyzji, survivalów na imprezach, zabytków i... mrozu :]

Zaczynając od początku – bilety powrotne miałyśmy kupione na godzinę 1.30 (w nocy, tak, żadna tam trzynasta...) w niedzielę, w sumie to poniedziałek... Miałyśmy być w Vigo około 8 rano w pon. i niemalże z marszu wyruszyć na uczelnię... Szaleńczy pomysł, ale miał być wprowadzony w nasze Erasmusowskie życie. Marga uznała, że muszę nauczyć się odrobiny szaleństwa i spontaniczności :) Ostatecznie jednak, wybiegając już trochę w przyszłość, zmieniłyśmy datę biletu i do domu wróciłyśmy dobę wcześniej... Na Castelao czekała nas jeszcze cała masa roboty...

W Salamance, kochani moi, jest ZIMNO! Około 1-2 stopni, do tego spore wiatry i deszcz (ale padało tylko troszkę i zaledwie w piątek, więc nie będę narzekać). Całe szczęście, że Gosia wpadła na pomysł zabrania rękawiczek, bo odmroziłybyśmy chyba sobie łapki ;)
Poza tym, że zimno, jest też PIĘKNIE. Naprawdę fajny bajer, móc tak sobie oglądać na żywo budowle, które pamięta się z zajęć WOHu (wiedzy o Hiszpanii), ze zdjęć pokazywanych przez naszą panią doktor... Co rusz, to jakieś „nowe” antyczne budowle do podziwiania, multum fajniutkich wąziutkich uliczek i przeuroczych zakamarków... Kolejne miasto z klimatem (choć tak w zasadzie, to które go nie posiada?).
Podoba mi się to, że w Salamance generalnie wszędzie jest BLISKO (a do tego PŁASKO, choć Karolina jest nieco innego zdania, ale zapewne zmieni je po wizycie w Vigo :P)...

No i cóż tu jeszcze napisać, coby nie było za długo... Poznałyśmy niewielki odsetek znajomych Karoliny - bardzo sympatyczne Polki (wiedzieliście, że istnieje taki kierunek jak archeologia podwodna? Jedna z dziewczyn to właśnie studiuje:)), uśmiałyśmy się do łez nad Sangríą, słuchając ich opowieści związanych z życiem w Salamance, spacerowałyśmy nocami wśród cudownie oświetlonych i przystrojonych świątecznie starych gmachów, widziałyśmy astronautę na katedrze... (wyjaśnienia dokładniejsze to już w Polsce, ze zdjęciami, itd... Bo trzeba by było bardzo dużo tłumaczyć)

Znalazłyśmy żabę na czaszce (na jednym z budynków uniwersyteckich) – zadanie dużo trudniejsze, niż można by się było spodziewać – co według jednych pomoże nam w odnalezieniu męża w ciągu najbliższego roku (kandydata niby nawet znalazłam, tylko jak ja mam mu to wyznać?:P), a według pozostałych przyniesie duuużo szczęścia podczas egzaminów (co w sumie może na chwilę obecną od męża praktyczniejsze? Sama już nie wiem...). No, i zaliczyłyśmy jedną ze słynnych na całą Hiszpanię imprez w Salamance...

... skomentuję te imprezę typowym ponoć moim hasłem: OH MY GOD! Chupiteríe mają tu świetne (chupitos to są takie malutkie kieliszki z wszelkimi napojami wyskokowymi, a chupitería to taki specjalny lokal, gdzie się takie cudeńka sprzedaje... Choć i w zwykłych barach można je kupić, tylko jest mniejszy wybór), bo i tanio bardzo, i wybór niesamowity (po raz pierwszy piłam cynamonową wódkę, coś wspaniałego...). Do tego dużo ludzi i w ogóle dość sympatycznie, choć tłoczno... Za to dyskoteki...
Narzekamy często z dziewczynami, że u nas w Vigo faceci się nas boją. Nie nas jako nas, ale dziewczyn ogólnie. Niby obserwują, niby mają ochotę pogadać, ale rzadko który odważy się tak naprawdę podejść i zagaić... Inaczej jest w barach, ale na dyskotekach to naprawdę się trzeba czasem nagimnastykować, żeby ktoś podszedł (niektórzy z odważniejszych zbliżają się w tańcu, ale to też zależy, w jak dużej ekipie się człowiek bawi, i ilu w tej ekipie samców;)). W Salamance jest zupełnie inaczej – WCIĄŻ ktoś do Ciebie podchodzi... a już zwłaszcza jak:

a) jesteś blondynką (jak np. Margo)
b) jesteś Z blondynką (jak np. ja... a ja byłam aż z trzema...)

Choćby nie wiem jak starać się spławiać tych facetów, oni są zwyczajnie niezrażeni. Wystarczy przypadkiem spojrzeć na jednego, a on już pojawia się tuż przy Tobie... Obmacują, zaczepiają, proponują ustronne miejsca... Koszmar... Po półtorej godziny byłyśmy z Gosią zmęczone... To ja już wolę naszych spokojnych Galicyjczyków! :)
Zabawa niby fajna, muzyka całkiem niezła, a lokal uroczy (zwłaszcza z zewnątrz), ale – wierzcie lub nie – faceci potrafili zepsuć całą imprezę...

Na koniec dodam tylko, że zakochałam się w brazylijskiej knajpce, w której obżerałyśmy się z Karoliną w sobotę wieczorem... Szwedzki stół za naprawdę BARDZO przyzwoitą cenę to coś, czego – mam nadzieję – w Vigo nie znajdę, bo jeśli znajdę, to będę musiała płacić za nadbagaż cielesny ;)


Casa de las conchas
Astronauta:)
Stworek wpieprzajacy lody...
Camelot, czyli nasza imprezownia
Szukajcie czaszki z zaba, a meza znajdziecie ;)
Mala podpowiedz...
Voila! Moze zaba zamieni sie w ksiecia? :)

Kolejne zdjecie z serii "artystyczne"

Dostosowujemy sie do oznaczen ;)
Zgodnie ze znakami czesc 2
Gosia-Renifer
My i Lazarillo de Tormes
Czyz nie uroczo?:)
Plaza Mayor, noc, choinka, koledy i... MY
Muzeum noca
Feliz Navidad zycza Mirella, Karolina i Gosia!

07 grudnia 2006

Salamanca?

Caluteńkie przedpołudnie tłumaczyłyśmy... Fajny ten nasz przedmiot, te tłumaczenia, ale czasem męczy bardzo... Zwłaszcza, jak człowiek chciałby robić coś innego ;) Maleńką przerwę w pracy zrobiłyśmy tylko na okres pakowania plecaków (tudzież toreb podróżnych:P) i ostatecznie odeszłyśmy od ekranu dopiero o godzinie 17.

Do Salamanki jechałyśmy autobusem, sześć godzin... Podróż niby bezproblemowa, ale dojście do dworca autobusowego w ulewie uważam za przeżycie średnio przyjemne... Ostatecznie, w stolicy uniwersyteckiej byłyśmy coś koło 1 rano... Zaopiekował się nami na miejscu nie kto inny, jak Karolina, czyli (dla zorientowanych more less w temacie) moja jedyna dotychczas uczennica, jeśli o język hiszpański chodzi [aż dziw bierze, że po lekcjach ze mną chciała mnie jeszcze kiedykolwiek oglądać :P].

06 grudnia 2006

I gdzie ten Mikołaj?

Mikołaj spłatał nam psikusa i zapomniał o nas… Widać nie byłyśmy wystarczająco grzeczne ;)
Zamiast prezentów miałyśmy całą masę roboty, bo przed Świętami trzeba oddać parę prac i innych takich, a w planach mamy od jutra różne wycieczki, co nieco skraca czas, który można by na ich (zadań) wykonanie poświęcić… No tak, to jednak może i był Mikołaj, skoro mamy długi weekend (od dziś do niedzieli), a co za tym idzie – możliwość podróżowania…? Jeśli wszystko się uda – ja z Gosią będę już jutro w Salamance, a Basia w Fatimie :) Trzymajcie kciuki, głównie za ładną pogodę!


Najlepszym Mikołajem była dziś Margo – zrobiła pyszny obiadek racuszkowy… Palce lizać! Nareszcie mam jakiś nowy przepis :) Prościutkie to, a takie smaczne… Swoją drogą, to wielka szkoda, ale póki co nie poznałam żadnych przepisów typowych czy to dla kuchni hiszpańskiej, czy to ogólnoświatowej… No, ale czasu jeszcze troszkę na to wszystko mam…


Pozdrawiam i całuję wszystkich, nawet niedobrego Krzysia, który napisał mi w SMSie, że jest dziś w TV Magda M.


M. jak Mikołaj (tudzież jak Magda M.) ;)

05 grudnia 2006

WCIĄŻ LEJE… (może jak to napiszę, to przestanie?)

Jestem już „zamatriculowana”, się znaczy, moja kieszeń lżejsza jest o 30 Eurasów ;) Mogę się za to poszczycić cudownym kartonikiem, który głosi całemu światu, żem studentką Uni w Vigo (nasze legitymacje są ładniejsze, a myślałam, że to niemożliwe…)


Na galicyjskim prowadziłam dziś zajęcia o polskich przesądach… W castellano, rzecz jasna, ale starałam się co nieco w galego wtrącać choć od czasu do czasu ;) Dowiedziałam się za to po raz setny, że świat jest maleńki, bo Julia (pewna Niemka) ma dziadków, którzy mieszkają w… Unnie… Od dziś Unna miastem wszystkich dziadków i babć ;)


W domu niespodzianka – mikołajkowa kartka z domu. Jako, że kartki nie mieszczą mi się już na półeczce, postanowiłam poprzyklejać je ładnie do szafy… Teraz to dopiero są ozdobą pokoju :D Wśród wszystkich rodzinnych dumnie wybijają się dwie „obce”, się znaczy kartka jeszcze z Polski od mamy Madzi i świąteczna z Nowej Zelandii… Całkiem fajnie to wygląda:)


Na pocieszenie (bo „ciągle pada”…:/), pokupowałyśmy sobie „nieco” słodkości świątecznych. Pójdzie w biodra, trudno, ale jakie to wszystko pyszniutkie… :)

04 grudnia 2006

Już prawie…

Już prawie jestem prawną studentką uniwerku w Vigo, wreszcie wypełniłam matrículę… Teraz pozostaje jeszcze zapłacić jedyne 30 Euro w banku i… voila!


Poza tym, że leje cały dzień, nie zdążyłam na uczelni zjeść obiadu (czego efektem było pochłonięcie wczorajszych kotlecików kurczakowo-musztardowych i zupy w tempie rekordowym), a podeszwy stóp prawie mi odeszły z powodu odmoczenia, to wszystko w normie…


Tym razem M. jak matrícula :)

03 grudnia 2006

POLSKA GÓRĄ!!! (także w spływie mydelniczkowym)

Cały dzień był generalnie dość nudny, poza telefonem z rana od zestresowanego nieco Alexa Niemca, który to postanowił wyjaśnić mi, że wczorajsze zaproszenie na wino z jego strony było zaproszeniem NA WINO, a nie jakimś typowo męskim krętackim sposobem na zaciągnięcie kobiety do swojego domu… Uspokoiłam chłopaka, mówiąc mu słodkim tonem, że to taki „fucking problem of the different languages that we have to use”…
Jak w Love Actually się trochę poczułam ;) [„where the fuck is my fucking coat?”, tak dla niezorientowanych]

Gratulujemy Polakom srebra w siacie, podium w skokach narciarskich i eee… coś jeszcze chyba było, ale mi się zapomniało… Dorzucę więc może Renatkę o oczach z ognikami, Tych co ukradli księżyc, Solarisa i całą tę nieszczęsną ferajnę? Może jednak lepiej zakończę na tych skokach… ;)

Przed wyjściem do kościoła wymyśliłam nową dyscyplinę sportową (więc jednak, kolejny sukces, bo zdobyłabym chyba złoto!), a mianowicie spływ mydelniczkowy. Mojemu odkryciu dziwiły się nieco początkowo me współlokatorki, jako że zastały mnie w łazience w kałuży wody, płaczącą ze śmiechu nad muszlą klozetową, z ręką mokrą po łokieć, no ale… po kolei…

Strąciłam niechcący mydelniczkę z nowiuteńkim mydłem Basi do toalety, a że akurat spuszczała się woda… mydelniczka i mydło popłynęły w świat rurami kanalizacyjnymi!!! Nie wiem, jak to możliwe, że się nie zaklinowały, ale widać mają tu porządne rury o porządnej średnicy… W każdym razie, w pierwszym odruchu chciałam to wszystko ratować i dziko rzuciłam się w stronę muszli, ale… no, jakby to ująć, gówno mi z tego wyszło :P
Jeśli czytają to jakieś dzieci – NIE PRÓBUJCIE TEGO U SIEBIE W DOMU :)

Zadzwoniłam dziś wieczorem do dwóch z ekipy mych kochanych dziewczynek i znów mocniej zatęskniłam do domu… Mimo wszystko, warto było, bo fajnie tak móc znowu usłyszeć Wasze głosy, kochane :* Po telefonach miałam się udać do kina na „Pachnidło”, ale ostatecznie nie wyszło, bośmy się z Gosią nie wyrobiły…

M. jak mydelniczka :D

02 grudnia 2006

Tengo problemas con „querer”…

(czyli podwójne znaczenie moich problemów z czasownikiem „kochać”)


Tym, co czytają me wypociny na bieżąco, nie muszę chyba donosić, że ranek spędziłam na porządkach i tradycyjnych już dwugodzinnych plotach z dziewczynami przy śniadanku? :) Dorzucę do tego jeszcze Shreka 2 (tak nam się spodobało wczoraj, że musiałyśmy kontynuować historię…), tym razem w wersji angielskiej, z płytki Gosi :)

Po raz pierwszy udało mi się też dziś wyrwać na maleńkie zakupy… Wczoraj, wracając z wyprawy po chleb, widziałam fajną bluzeczkę w Bershce (Madzia, pamiętasz ten sklep z Barcelony?) i dziś postanowiłam ją przymierzyć… Jakiż pech, że zdążyli mi ją już wykupić :] Znajcie moje szczęście, kochani… W ramach nagrody pocieszenia, przymierzyłam dwie szałowe sukienki, z czego do jednej musiałabym poprosić Mikołaja (tudzież tutejszych Reyes Magos, czyli Trzech Króli – w Hiszpanii to Trzej Królowie przynoszą dzieciom prezenty 6 stycznia) o nowy biust, a do drugiej – o męża ambasadora (bo ta suknia to tylko w komplecie z Ferrero Rocher ;)), no ale zabawa była nawet fajna… Kolczyki za to nowe u Chińczyków zakupiłam… Skorośmy „rodzina”, to co sobie będę żałować? :)

Wieczorem w końcu wyrwałyśmy się z domu. Tzn. ja i Gosia, bo Basia postanowiła odpuścić. Niestety, odpuściło też wiele innych osób i tak oto spędziłyśmy najpierw sporo czasu z samym tylko Alexem przy Crema de Orujo, a potem… Potem się podzieliłyśmy :D Po Gosię wpadł Pablo, do mnie i Alexa dołączył Leandro i każda grupka poszła w swoją stronę :) Ja z chłopakami oczywiście do Quomo i powiem Wam, że dziś byłaby noc pod tytułem „wybieram ciebie, ciebie i ciebie” (w sensie, że na parkiecie poza mną były jeszcze ze 3 dziewczyny może, a reszta to polująco-obserwujący mężczyźni…), gdybym tylko:

a) miała na to ochotę
b) nie była już z dwoma „swoimi” chłopami, których nie chciałam pozostawić samych :)
c) nie musiała non stop się opędzać od nieco już wciętego (tradycyjnie – tacy na mnie zawsze lecą) pana ze sztuczną różą w zębach, który na kolanach prosił mnie o taniec, a potem szczerze gratulował to Leandro, to znów Alexowi takiej cudownej kobiety jak ja :P

Koniec końców, nad ranem spotkałam się w centrum z Gosią, odprawiłyśmy wszystkich chłopów i ruszyłyśmy do domu taksówką… wraz z dwoma Hiszpanami, których zaczepiłyśmy na ulicy :P (coby taniej taksa wyszła…) Siedziałam z przodu, więc nie widziałam, ale Margo mówi, że nawet przystojni byli… :D

Zielonego widziałam przelotnie w Melé, ale inne dziś miejsca do zabawy miałam w planie (knajpkę od Crema de Orujo, żeby nie było). Z Alexem miałam iść do domu na wino, podziwiać i kontemplować mapę Niemiec, ale przybył Leandro… Thomas siedział na imprezie u Francuzów… Pan od róży był na procentach, a mojego nauczyciela tańca nie widziałam od tamtego Pamiętnego Dnia… Chyba za dużo razy wygrywałam w tym roku na wakacjach w kości i karty, bo serio zero szczęścia w miłości…

A tytuł posta? Mam czasem problemy, jak wyznałam Alexowi i Gosi, z „querer” (miałam na myśli odmianę tego czasownika w czasie przeszłym…). Prawda jest jednak taka, że czy to czasownik, czy „kochanie” jako takie… problemy mam i z jednym, i z drugim…

M. jak Miłość (z którą mam problemy:P)

01 grudnia 2006

Zmieniamy kartkę z kalendarza…


Tak, jak w tytule posta, tak i u mnie w domu… Od jutra będę się budzić i czuć od razu na sobie ciekawski wzrok Asi i Kondzia. Zerkać na mnie będą (jako już czynią) z kartki mojego ukochanego kalendarza :)


Na łacinie wielki przełom – od dziś znać powinnam już nie tylko wszystkie deklinacje, ale też WSZYSTKIE czasy i tryby! A Maciej i reszta „manady” z Granady (nawet się rymuje:)) narzeka, że musi już umieć „wszystkie trzy deklinacje, a to taaaaakie trudne”… No proszę Was :)


Rzeczy się dzieją niesłychane, dziś kolejny dzień bez imprez, bo Basia po raz enty w tym miesiącu nabawiła się migreny i postanowiłyśmy z Gosią być solidarne – jak ona nie wychodzi, to my też nie! (swoją drogą, zna ktoś jakąś metodę na zwalczanie zbyt często występującej migreny?)


W nagrodę obejrzałyśmy sobie w dwójkę Shreka (po hiszpańsku!!! I był popcorn!!!:)), ale ze zmęczenia obie usnęłyśmy na ślubie ;) No matko jedyna, do czego to dochodzi?